Ja tam się do sprzątania nie garnę, ale z powodu nadmiaru (niestety) czasu wolnego wziąłem się za czyszczenie roweru, na którym przyklejone błoto ważyło już circa kilo. Stałem się zbyt gorliwym wyznawcą zasady, że póki da się jechać to czyścić nie trzeba. Podczas podróżowania po deszczu i jakiejś błotnej glinie poprzyklejało się pełno dziadostwa, tu i ówdzie. Opony nabrały dwukolorowego oblicza a błoto wespół z trawami zadomowiło się na dobre w kasecie, nawet śrubokręt rady wykurzyć ich nie dał. Na początek poszła w ruch benzyna (z lepszych tańszych czasów) i rękaw ze starej piżamy, który zastosowanie ma wielofunkcyjne. Później wróciłem na to czwarte piętro po wiadro, żeby je ubrudzić. To znaczy ubrudzić jak się okazało miałem później. Najpierw nalałem wody z mydłem i zniosłem z powrotem, żeby brudasa nią potraktować. Cały ranek myślałem, jak miło i dokładnie będę sobie rowerek czyścił a rzeczywistość znów okazała się inna. Z jednej strony zostały mazy, resztki brudu, dolomitowe błoto na szprychach – tragedia. Tak wyglądają moje przygody z wodą i szmatą. Nie nadaje się na męża-sprzątacza. Rower umyty nie może długo stać, więc wziąłem go na przejażdżkę. Myślałem, że dam radę na czterdziestkę, ale w Stolarzowicach się rozmyśliłem i pojechałem do centrum przez Miechowice. Naprawdę najkrótsza droga. Co z tego, że jadąc ulicą Moniuszki byłem 57 metrów od Justyny skoro i tak Jej nie odwiedziłem. To się dopiero nazywa spocone czoło. Dziś przynajmniej nikomu faka nie musiałem pokazywać...
piątek, 1 sierpnia 2008
chcesz loda. masz loda.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz