środa, 30 grudnia 2009
szał mast szoł.
Lubisz tłok, ocieranie się, spędzanie w kolejkach 2x30 minut? Wybierz się do pierwszego lepszego centrum handlowego. Spotkasz tam na pęczki takich maniaków jak Ty! Możecie sobie tam robić burdel, bo przecież we własnej szafie nie wypada. Jeśli zapomnisz skąd wziąłeś ten sweter to się nie przejmuj. Rzuć go na stertę ze spodniami. Przesypuje się? Żaden problem. Przecież na podłodze jest miejsca pod dostatkiem. Jakieś inne atrakcje? Można poczuć się niewidocznym. Jeśli staniesz w miejscu, gdzie akurat wiszą najciekawsze szmaty, jednocześnie grodząc dostęp do nich, to dziewczyny, które i tak nic nie kupią podepczą cię tylko po to, żeby tych szmat dotknąć. Czyli ogólnie jest wesoło. Oczywiście dla tych, którzy lubią tego typu rozrywki. Może są jakieś obniżki, ale komu by się chciało szukać? Tak się zastanawiam: jak to możliwe, że w ciągu normalnego miesiąca (nazwijmy go zwykłym) w sklepach jest regularna liczba klientów. I nagle w okresie między Bożym Narodzeniem i Sylwestrem w marketach pojawia się tysiąc zombie, które chcąc kupić tylko jedną rzecz przychodzą akurat w ten czas, żeby oszczędzić te parę złotych. A ile to nerwów kosztuje? Ja myślę, że by się taki Tallahassee przydał...
czwartek, 24 grudnia 2009
122409

Dziś dostałem tyle esemesów, że głowa mała. W ciągu ostatniego kwartału tylu nie odebrałem. Nawet od osób z którymi mam kontakt... żaden? Bardzo ciekawie ludzie się zachowują tym świątecznym okresie. I cóż tu począć... Odpisać - nie odpisać? Ja z własnej woli raczej nie jestem skory do klecenia tekstów typu "wesołych, spokojnych", ale jak już ktoś się wysilił i do mnie piękne życzenia wysłał to sądzę, że w dobrym tonie jest na nie odpisać w jakikolwiek sposób. Tak też zrobiłem. Zatem siedzącej Pasterki.
poniedziałek, 21 grudnia 2009
o ptakach.

Rzekł szczygieł do słowika, który cicho siedział:
"Szkoda, że krótko śpiewasz". Słowik odpowiedział:
"Co mi dała natura, wypełniam to wiernie.
Lepiej krótko, a dobrze, niż długo, a miernie".
niedziela, 20 grudnia 2009
pomsta?
Się obśmiałem. Nie brzmiało to jak apel a raczej jak kazanie. Ojciec prowadzący wygłosił na antenie mowę o tym, jaka to trudna jest sytuacja toruńskich mediów. Chodziło o Radio Maryja oraz telewizję Trwam. Podkreślił tragizm słowem nigdy. "Nasza sytuacja nigdy nie była tak poważna". Zwrócił się z prośbą do słuchaczy o wierną pomoc materialną. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek padło słowo pieniądze. Bardzo sprytnie. Swoją drogą jak to możliwe, że taki przedsiębiorczy ojciec Dyrektor doprowadził do sytuacji, że muszą się prosić o pieniądze... Miłym zagraniem było odczytanie osób, które rozgłośnie wspomagają. Z imienia i nazwiska, a nawet miejscowości. Gdy padło Radzionków (!) to aż mną zatrzęsło... Tak blisko mnie. Toż to prawie jak ja bym wpłacał. To wszystko jest bardzo dobrze przygotowane. Śmiem twierdzić, że dostają kasę od każdej osoby, która do nich zadzwoni. Bywa tak, że dzwonią ludzie z samymi pozdrowieniami, właściwie oprócz "pozdrawiam ple ple ple..." to nie mają nic do powiedzenia. I telefony się urywają. Nawet górale z Chicago dzwonią, panocku. Zakopane pozdrawiają. A ojciec prowadzący zna imiona caluśkiej Polonii w juesej. Kilka tygodni wcześniej usłyszałem taki slogan: "Słuchasz, oglądasz, ale czy pomagasz?". Także ostrożnie, bo sąsiad może podkablować. "Dzięki wielkie".
wtorek, 15 grudnia 2009
taka prawda.
poniedziałek, 14 grudnia 2009
czyli?
poniedziałek, 7 grudnia 2009
przyszyta kołdra.
Była swego czasu na koloniach i obozach moda na przyszywanie do łoża części pościeli. Nie pamiętam czemu miało to służyć, ale pewnie jak większość tego typu żartów było tylko źródłem śmiechu. Albo sypanie soli na prześcieradło. Ubaw po pachy a w zasadzie to mocz... I teraz: jest taki film, po którego obejrzeniu ma się ochotę zrobić te dwie wspomniane czynności na raz. Bez niczyjej pomocy, z własnej woli. Paranormal Activity, bo tak zwie się to dzieło, to film bardzo niskobudżetowy, ale za to konta jego twórców jak sądzę bardzo się rozszerzyły. Ten kto oglądał Blair Witch Project będzie zadowolony. I proszę się nie zniechęcać tym, że przez pierwsze 50-60 minut w zasadzie nic się nie dzieje, tak jak i w przypadku historii o wiedźmie z Blair, ale ten kto oglądał to wie, że ciarrry były. Teraz też są, oj są. Nie wiem na jakiej zasadzie takie filmy się opierają, ale zawsze włosy dęba mi stają. Wszystkie, wszędzie. I nie trzeba nic rozumieć, bo to przecież nie Wojna Polsko-Ruska...
piątek, 4 grudnia 2009
taka grypa.
Tyle się teraz mówi o epidemii świńskiej grypy a ja jeszcze ani razu nie widziałem, żeby ktoś na ulicy konał z tego powodu. Wszyscy chodzą jak trzeba. Raz tylko przechodzący Pan Policjant zapytał "czy leżał, tam na dole, jakiś mężczyzna?". Jednak nie łudziłbym się, pewnie i tak chodziło o jakiegoś alkoholika, który pomylił obsrany trawnik z miękką pościelą w domowym zaciszu. Zatem jak mówią polscy Niemcy: keine Panik. Z kolei ja jestem ciężkim świadkiem innej odmiany grypy a mianowicie niedźwiedziej (robocza nazwa bear flu, a czasem nawet beer flu). Objawy nie są zbyt skomplikowane i by stwierdzić obecność bakterii u przybranej osoby nie trzeba posiadać habilitacji a można ją stwierdzić nawet jednym okiem. Otóż osoba taka śpi. Permanentnie. Nie tak, że idzie i zasypia, bo dopóki jej miednica jest w płaszczyźnie prostopadłej do podłoża dopóty osoba taka nie reprezentuje sobą osobniczego przypadku niedźwiedziej grypy. Sytuacja diametralnie się zmienia kiedy delikwent położy się na podłożu płaskim (na innym zresztą trudno by było). Wręcz błyskawicznie jego źrenice zwężają się a powieki zamykają w tempie gilotyny i nawet huczna aktywność środowiska zewnętrznego nie jest w stanie powstrzymać tychże objawów. Grypa ta nazywana jest także beer flu ponieważ osoby będące nosicielami wirusa tych dwóch odmian przejawiają podobne zachowania a nazwana została ona niedźwiedzią, gdyż jest ściśle związana z porą roku jaką jest zima i rytuałem niedźwiedzi brunatnych czyli zapadaniem w sen zimowy. Mamy tutaj także potwierdzenie, że człowiek od zwierzęcia jednak się różni, ponieważ niedźwiedź na zimę legowisko sobie przygotowuje a człowiek z niedźwiedzią grypą byle gdzie się walnie i śpi...
niedziela, 22 listopada 2009
wyj.
Byliśmy z Justyna w Operze Śląskiej na Aidzie Verdi'ego. Kiedy pierwszy raz usłyszałem ten głos już wiedziałem, że trudno będzie mi wysiedzieć do końca. Do pierwszej przerwy trochę się dłużyło, istotnie, ale później zaczęli tańczyć w obcisłych strojach i to było ciekawiej a rzekoma druga przerwa okazała się być już zakończeniem. Podziękowaliśmy wyjc... aktorom gromkimi brawami. Tak czy inaczej "najciekawsi" byli ludzi na widowni. Bardzo miły starszy pan siedzący za mną nieustannie kopał mi w oparcie i dostawałem szewskiej pasji. Czemu ja zawsze muszę mieć pecha w takich miejscach? Z kolei państwo obok tak się rozsiedli, że nawet gdy ktoś chciał przejść do swojego miejsca to nie raczyli się podnieść i dawali sobie deptać po butach. Gratuluję. Jednak opera nie dla mnie. Moim koledzy podzielają moje zdanie...
sobota, 14 listopada 2009
jak sie nadzywasz?
Ja to sobie myślę, że dziecko powinno same sobie nadawać imię w czasie kiedy już będzie miało jakieś zainteresowania i będzie czyimś fanem. Niestety takiej możliwości póki co nie ma i rodzice muszą sami zmyślić mu imię między innymi po to, żeby w szpitalu pielęgniarki nie pomyliły dzieci (a może pomyliły) i urząd stanu cywilnego mógł zgarnąć kasę za rejestrację (założenie konta na ich domenie). Jeśli już przyszłoby mi wybierać wstępnie mam dwa typy: Dorthe i Quentin. Pierwsze pasuje do dziewczynki w każdym wieku, dlatego nie miała by tego za złe rodzicom a drugie bo... jest kozackie. Oczywiście moje pomysły zostały z marszu odrzucone i musiałem przedstawić takie imiona, które nie będą brzmiały dziwnie (?) podczas chrztu, kiedy to młodzież w wieku 21/23 lat wyśmiewa się z imiona bogu ducha winnych dzieci. Bogdan - miało być dla dziecka kuzynki, ale oczywiście jej też się nie spodobało, więc zostanie dla mnie. Bogdan brzmi tak mądrze a jak już dziecko z tym się kojarzy to jego przyszłości jawi się w mocnych barwach. Poza tym Bogdan Czabański. Byłby w jakimś stopniu od maleńkości rozwinięty ruchowo. Żałuję, że nie nazywam się Janusz, ale zawsze moje dziecko może. Z kolei to imię nie kojarzy mi się z konkretną osobą, lecz z kimś grubszym (w sensie z dużym brzuchem). A według mojego osądu jak ktoś jest grubszy to jest zdrowy. Oczywiście grubszy w granicach rozsądku. Grubszy od chudszego, którego wiatr przewraca. Poza tym, już tak na siłę, można by Janusza podciągnąć pod nieistniejącą już Polską Partię Przyjaciół Piwa, za pośrednictwem niejakiego Janusza W. - kabareciarza. Kiedyś myślałem o Andrzeju, ale teraz jak sobie wyobrażę, że wołam przez okno 'Andrzejku, chodź na obiad' to wydaje mi się to bardzo obraźliwie, jakby wołane dziecko było niedorozwinięte a to przecież nie zależy od imienia. Nic nie poradzę, że tak mi się to widzi zatem Andrzej w pierwszej turze również odpada. To wszystko jest tylko potwierdzeniem wcześniejszej tezy, iż dziecko powinno same sobie imię wybierać. Koniec, kropka.
wtorek, 10 listopada 2009
być?
Być alkoholikiem cztery razy w miesiącu? Czyżby to był życiowy dylemat? Ze względu na tryb życia wykluczam bycie alkoholikiem częściej niż tylko raz w tygodniu, w dni wolne od pracy, a więc weekendy. Kilka dni wcześniej, przed feralnym piątkiem/sobotą już wiem co będę robił. A dzisiaj mamy piątek i nie zanosi się, żeby ten weekend był weekendem alkoholika. Dużo wpływ na moją abstynencję ma fakt, iż bardzo się przyzwyczaiłem do luksusu jakim jest samochód. Właściwie to po godzinie 18 nie chce mi się nigdzie wyjeżdżać czymś innym niż samochód. Do tego pechowe okoliczności, że zawsze ja muszę kierować a to wyklucza spożycie. Nie będę hipokrytą i otwarcie przyznam: lubię sobie wypić. Jak to się mówi "nie wygląda" a przecież akurat do tego sportu nie trzeba wyglądać. Serdecznie zapraszam na degustacje...
wtorek, 3 listopada 2009
sen snem...
Kiedyś miałem taki sen: śniło mi się, że w Škodzie Superb w drugim rzędzie jest więcej miejsca na kolana niż w nowym Mercedesie klasy E. Byłem dziennikarzem motoryzacyjnym, bardzo zafrapowany tym faktem. Czułem się w społecznym obowiązku by coś z tym fantem zrobić. Jak wiadomo, różnica w cenie tych dwóch modeli jest dosyć... znacząca. O ile pamiętam wpadłem na pomysł, żeby skompromitować producenta Superba, gdyż uważałem taki stan rzeczy za przejaw nieuczciwej konkurencji. Miałem nawet jechać do Mladá Boleslav celem złożenia skargi. Było to zupełnie irracjonalne zachowanie, bo przecież to z Mercedesem jest coś nie tak, że za takie pieniądze pan prezes musi sobie obciążać kolana ze względu na brak miejsca na nie. Nie pamiętam jak ta sprawa się zakończyła, bo najpewniej obudził mnie budzik. Z cała tą historią w żaden sposób nie wiąże się temat masturbacji. Noo, może troszeczkę, ale jeśli chodzi o jej damską odsłonę to już na pewno nie a ja właśnie chciałem o niej troszeczkę napisać. Być może kogoś skłoni do refleksji... Był taki telefon: po drugiej stronie słuchawki pani bardzo napalona, bez żadnego mężczyzny u boku. Dziwne rzeczy działy się z jej psychiką, nie umiała się skupić, na bilbordzie zamiast "pierz" widziała "pieprz". Pierwsza rada była taka, żeby pani znalazła sobie chłopa, ale oczywiście jak to baba zaczęła wybrzydzać, że ten niedobry, tamten owaki a poza tym ona nie jest dziwką (ujęte mniej dosadnie). Radzący specjalista zapytał o masturbację. Pani wybuchnęła śmiechem. Jak dla mnie śmiech ten skrywał tajemnice, choć pani się zarzekała, że nic i podała jakieś powody, oczywiście dla doktora niewystarczające i zalecił jej trening. Sądzę, że jedną z przyczyn, które odsuwają przytoczoną panią od masturbacji jest "potem będzie mi tak dobrze samej, że nie będę potrzebowała faceta a co gorsza nawet gdy będę go miała to nie będzie on potrafił doprowadzić mnie do pełni szczęścia". No cóż, już takie skomplikowane jest nasze życie. Faktycznie, lepiej siedzieć z założonymi rękami i czekać na księcia z bajki, który rozwiąże problem. Moim zdaniem tamta pani powinna jednak wziąć sprawy w swoje ręce. Dosłownie. Aha, wszelkie przemyślenia proszę zachować dla siebie, ewentualnie można się nimi ze mną podzielić poza tym medium jakim jest Internet. A dlaczego te dwie sprawy (miejsce z tyłu i ipsacja) znalazły się w jednym kotle? Bo książę ma dużo miejsca na swoim białym rumaku.
niedziela, 1 listopada 2009
był trick.
Niby Halloween nie jest oficjalnym polskim świętem, ale przez większość społeczeństwa w wieku, powiedzmy, do 35 lat uznawane jest. Dlatego też wszem można spotkać plakaty informujące o "specjalnej" imprezie, na której miło widziane są wdzianka przebraniowe. Tego wieczoru my nie byliśmy przekonani do żadnego stroju a za to naszym motywem przewodnim był wieczór z muzyką drum and bass. W sławetnym Zanzibarze. Szczerze powiedziawszy trochę przereklamowany klub. Zjawiliśmy się tam za sprawą pana T., który uświetnił wieczór drumowym setem, od którego samego zainteresowanego rozbolała głowa. Didżeje w dzisiejszych czasach pracują w bardzo szkodliwych warunkach... Słuchacze dnb to bardzo specyficzni ludzie, jeśli chodzi o wygląd. W pewnym momencie balu (uznajmy go za kulminacyjny, gdyż wtedy właśnie towarzyszyło mi największe napięcie) spotkałem się wzrokiem z jednym z takich słuchaczy. Przez ułamek sekundy miałem serce w gardle i wcale nie pocieszał mnie fakt, że owa persona dzieli ze mną radość mieszkania na tym samym osiedlu. Speszony (taa, lekko posrany raczej) spuściłem wzrok i czekałem na dalszy ciąg wydarzeń. Wtem źródło krótkotrwałego stresu - w skrócie ŹKS - podchodzi do mnie, przedstawia się i informuje, że kojarzy moją facjatę... z osiedla oraz ucina krótką pogawędkę. Gdybym jeszcze miał czym to wypróżniłbym się ponownie, tak dla pełnego rozluźnienia. Mam n-ty dowód, że nie należy oceniać ludzi po wyglądzie. Po prostu się nie opłaca. Jakiś komentarz á propos dnb? "Nie wiedziałam, że to lubię"...
niedziela, 18 października 2009
copa osiem.
This car is 100% death proof. Only to get the benefit of it, honey, you really need to be sitting in my seat.
Miały być kręgle, ale jak to zwykle w weekend bywa wszystkie kręgielnie mają rezerwacje. Mądry Polak po szkodzie. Cóż innego z tanich rozrywek można wybrać o godzinie dwudziestej. Tytuł bloga już od miesięcy sugeruje, ale nigdy nie w kwartecie. Zatem trzeba było wpaść na jakieś inne rozwiązanie. Niedaleko pada kręgiel od kina i tam właśnie się udaliśmy. Męska część świty spuściła nosy na kwintę i jedyne co mogło nas uratować od komedii romantycznej to... Tarantino! O, dzięki ci. Taa, Bękarty Wojny. Na pewno nie jest to ani Pulp Fiction, ani Wściekłe Psy, ale ubaw był po pachy. Piszę całkiem poważnie: emocje wzbudzały pot pod pachami. Pitt udający włoski akcent i mlaskający Waltz poprzedzali salwy śmiechu na sali. I nawet nie słyszałem, żeby ktoś ciamkał wokół mnie. To jednak nie znaczy, że zacznę częściej chodzić do kina. Nie będę recenzował filmu, bo jest wart obejrzenia, polecam serdecznie. Był jeden mankament - nasze dziewczyny nie miały się gdzie wysikać po seansie. Zaproponowałem, żeby to zrobiły w samochodzie. Wtedy jeszcze nic nie zwiastowało tego, co miało się wydarzyć trzydzieści minut później... Jedziemy sobie tak spokojnie jak to tylko możliwe o godzinie 00:30 w ciepłą deszczową noc. Spokojnie a więc w moim ulubionym stylu nazywanym imieniem ś.p. Colina (McRae): zmieniając pas ruchu bez sygnalizowania, ścinając zakręty przez dwa pasy, nie zwalniając pomimo pieszych na pasach. Nagle, po mojej lewej, na wysokości przedniej osi pojawia się samochód. Błyszczący, czarny, majestatycznie sunie obok nas, nie przyspieszając nawet o 1km/h. Pozwala nam napawać się jego widokiem. I nie tylko jego. Także tych, którzy doszczętnie w nim siedzą. Ich poważne twarze nie spowodowałyby, że Twój wnuk się uśmiechnie. Wręcz przeciwnie - mina by mu zrzedła. Nawet my, którzy pieluchy mamy dawno za sobą w chwili, gdy ta piękna limuzyna wraz ze swoimi pasażerami po raz wtóry pojawiła się po naszej od serca stronie, zatęskniliśmy za czasami kiedy to bez pardonu mogliśmy robić w gacie... W mojej opinii, w pełni sprawny umysłowo człowiek dopiero za drugim razem pomyślałby, że ci oprawcy, którzy spowodowali dwukrotny wzrost naszego tętna są... No właśnie - kim? Co z tego, że łamali prawo jadać pod prąd i po części wyłączonej z ruchu skoro gdybym chciał mógłbym zmieść ich tani niemiecki dyliżans na proch. Wystarczyłby jeden ruch kierownicą. Ale ja taki nie jestem. Mając na względzie rodziny moich pasażerów postanowiłem zachować zimną krew i próbowałem się dowiedzieć dokąd zmierzamy, jak długo będzie trwał ten wyścig śmierci. Gdy znaleźliśmy się na długiej prostej wznoszącej się ku krzakom ich wycieńczone autko dało znak niebieskim lampami, że zarówno ono jak i załoga mają już dosyć tej nierównej gry. Kimże okazali się ci wytrwali zawodnicy? Stróżami prawa w ubraniach galowych, czyli prywatnych. Zapamiętałem tylko tyle: pani miała loki a pan jasnobrązową kurtę skórzaną, spod której wystawała kabura i niestety nie spoczywała w niej komórka... Ponoć dygotałem cały, ale to z zimna (bo to jednak chłodna noc była). Noo, może jeszcze z obawy, przed czymś tam... W każdym razie nie wręczyli mi żadnego karnetu z siedmiodniowym terminem ważności a jedynie pożegnali oziębłym "dobranoc". Ładna mi dobra noc.

czwartek, 15 października 2009
high heels.
Wysokie obcasy to na szczęście nie tylko tytuł dramatu Almodóvara. Dziewczyny często narzekają, że nie da się chodzić - za wysoki obcas, niestabilny, nogi bolą, kolana wysiadają. Chciałem pokazać, że są na świecie kobiety, które pomimo tych przeciwności zakładają buty na (wysokim) obcasie i dzięki temu stają się obiektem zazdrości oraz westchnień.
środa, 14 października 2009
lato - zima.
niedziela, 4 października 2009
zweitens.

sobota, 3 października 2009
refleksja?
Takie robactwo jak ty mi tylko brzydzi (...). Całe popołudnie tu śmierdzisz. A pysk to masz taki wredny, że tylko nim dzieci straszyć, śmierdzielu.
Jakże wielkie może być zdziwienie, gdy mając przed sobą młodą twarz i jeszcze nie rozciągnięty jak dziurawy balon znaleziony trzy dni po zakończonej imprezie biust on woli zająć się czymś, co w ostateczności nie przynosi radości a wręcz jest przyczyną zdenerwowania. Gra. Gra, której poziom jest tak żenująco wysoki, że chcąc ją ukończyć trzeba się wiekiem oraz siwizną posunąć o 10 lat. Sytuacja jest tym bardziej zaskakująca, iż on wie co w tamtej chwili jest lepsze i mimo to wybiera opcję mniej korzystną. W relacjach damsko-męskich de facto najważniejszy jest przedrostek damsko- i wyjątek stanowić mogą tylko informatycy, którym to komputer jest sterem i żaglem (?)... Oczywiście nie ma się na myśli żadnego z ulubionych programistów, gdyż to właśnie oni świecą dlań złotym przykład. Chyba został opętany przez demona rodu Chałubińskich. Choć to niedorzeczne, ponieważ górale, nawet urodzeni w Radomiu, wiedzą jak przystoi postępować wobec dziewuchy. Jest ci on już taki zgorzkniały przez tą robotę, cierpi na niedobór czasu wolnego należycie spożytkowanego. Wszak żadne to wytłumaczenie, prosi o łagodny wymiar kary a w dłuższym okresie czasu nagrodę, tę ulubiona - puchar pełen słodkiego nektaru, który pysznie cieknie po brodzie. To naprawdę sprawia radość. Tego nie ma ani w Ovi, ani w Android Market, dlatego też świetlana przyszłość przed wami. Chce być dobry i nie potrafi, cham nieskrobany...
czwartek, 24 września 2009
francuski.
Czemuż to zawsze jak wracam z pracy wieczorową porą przychodzą mi takie dziwne pomysły do głowy. Na przykład dzisiaj przemierzając bezkresne przestrzenie między garażami, wyścielone betonowymi płytami, których ułożenie chyba bardziej uzależnione jest od trzęsień tektonicznych w prowincji Syczuan niż od woli inżyniera, który nadzorował ich rozkład, wyobraziłem sobie następującą sytuację: przemierzam bezkresne przestrzenie między garażami, wyścielone betonowymi płytami, których ułożenie chyba bardziej uzależnione jest od trzęsień tektonicznych w prowincji Syczuan niż od woli inżyniera, który nadzorował ich rozkład i nagle na wysokości czwartego rzędu garaży słyszę okrutne jęki. Normalnie pomyślałbym, że to kochankowie namiętnie okazują sobie uczucie, ale hipoteza ta nie może być prawdziwa, gdyż nikt o zdrowych zmysłach nie robiłby tego w garażu, przy zapalonym świetle i otwartych na oścież wrotach. W płaszczyźnie wertykalnej zbliżam się do epicentrum, natomiast w horyzontalnej się oddalam, co nie pozwala rozwiać moich domysłów. Nagle z naprzeciwległego rzędu garaży rusza wprost na mnie dwóch zbirów z długimi przedmiotami w ręce. Ich krok jest dosyć stanowczy i jestem pewien, że nie trzymają w dłoniach flag wywieszanych z okazji obchodów 3-cio majowych. Czas zwalnia swój bieg i w umyśle pojawia się kolejne trudne pytanie, które nie ma dobrej odpowiedzi: bieg czy dach? Jak wybiorę pierwszą opcję to mogę się szybko zmęczyć i spocić, oprócz tego pognieść jakże ważne notatki na temat archiwalnych promocji. Pomijam fakt, iż panowie zrezygnują z pościgu, bo jest on tak prawdopodobny jak jutrzejsze opady śniegu w Miami. Dach? Okej, jakieś 2,5-3 metry wysokości. Z moim słusznym wzrostem raczej nie byłoby problemu z chwyceniem się krawędzi, ale...? Jeśli zabraknie mi adrenaliny by dynamicznie wciągnąć się na szczyt to spadnę z łoskotem wprost pod łakome razów buciory opryszków, bądź własnoręcznie ściągną mnie oni jak wszarza. Na tym etapie mój zegar się zatrzymał i stoi aż do teraz. Jestem pełen nadziei, że jak jutro będę tamtędy przechodził to zegar nagle nie ruszy a ja będę musiał wybrać drogę, którą będę cwałował.
sobota, 19 września 2009
tequila nights.

wtorek, 15 września 2009
make the girl dance.
Lucyna i Grzegorz to bardzo spokojne małżeństwo. Ostatni raz pokłócili się wybierając kolor szczebelków do pierwszego łóżeczka ich córy - teraz dwudziestoletniej - Sabiny. Ojciec z wykształcenia jest stolarzem/blacharzem a matka nigdy nie pracowała, choć uważa, że zajmowanie się domem to bardzo wymagające zajęcie. Głową rodziny jest Grzegorz i dzięki niemu mają co do gara wsadzić, bo to on pracuje w składnicy materiałów łatwopalnych i gumowych. Przez dziesięć godzin kluczy pomiędzy kupami zużytych rupieci i szuka sposobu na wyrwanie się z tego bagna... Sabinka w tym roku ukończyła liceum profilowane na kierunku kosmetologia, o specjalności tipsy. Ma ambicje, chce iść na studia, ale musi rok od nauki odpocząć i wziąć się za pracę by przez pierwszy semestr na uczelni mieć za co żyć. Chce studiować europeistykę. Ciągnie ją do świata. Rodzice wychowali ją na porządną dziewczynę. Nigdy nie wraca do domu po godzinie 22 a wszyscy jej znajomi i koleżanki są ściśle kontrolowani przez rodzicieli. Sabina kolegów nie ma, bo mama uważa, że jest jeszcze za młoda do żeniaczki a z takiego koleżeństwa to mogą tylko problemy być. Córka, żeby nie podpaść rodzicom w pełni się z tym zgadza i całe dnie spędza w swoim małym pokoju naprzeciwko kuchni. Pokój urządzony jest skromnie: jedna trzydrzwiowa szafa w połowie i tak zapełniona książkami, gdyż ubrań Sabina nie kolekcjonuje, tapczan z powycieranymi brzegami, gdzieniegdzie nawet gąbka przez szmatę przebija i biurko. Bez komputera, bo uzależnia. Sabcia (tak nazywają ją rodzice) wraz z Lucyną spędzają dnie na przeglądaniu ogłoszeń o pracę w lokalnych gazetach. Pierwszy tydzień poszukiwań spełzł na niczym i matka już nawet trochę się podłamała, lecz nie dała tego po sobie poznać.
- Grzegorz, co my z nią zrobimy jeśli ta praca się nie znajdzie? Przecież nie może tak siedzieć w domu całymi dniami, bo nam już całkiem skapcanieje. Może jakiś Twój kolega potrzebuje pracownicy? - zapytała strapiona żona.
- A dajże spokój. Tydzień minął dopiero. Na pewno coś się wkrótce znajdzie. Jeśli nie to wyśle się ją do babki, do Łazisk. Tam se odpocznie i nabierze sił. A i nam będzie lżej bez niej.
- Co Ty wygadujesz?! Ja córki na wieś nie pośle!
Grzegorz bardzo się zdziwił słysząc stanowisko żony, bo to przecież Lucyna właśnie ze wsi pochodzi i to jej matka na wsi mieszka. Nie wdawał się w dalsze dyskusje tylko posłusznie pomaszerował do pracy z nadzieją, że przez kolejne pachnące dziesięć godzin zdoła coś wymyślić. W tym czasie jego kobiety dalej przeglądały dziennik z nadzieją, że w końcu coś ciekawego znajdą. Istotnie, około godziny 12:40 udało się. Na trzeciej stronie widniało ogłoszenie, że poszukuje się telefonistki do dużej korporacji.
- Sabina, toż to praca w sam raz dla Ciebie! - wykrzyknęła mama. Masz taki aksamitny głos, na pewno klienci chętnie będą z Tobą rozmawiać.
Sabina jak zwykle niemrawa i przychylna z wymuszonym uśmiechem przytaknęła mamie i kazała dzwonić.
Nazajutrz Sabcia ubrana w swoje najelegantsze ciuchy maszerowała już na rozmowę wstępną. Dojazd miała kłopotliwy, bo z dwoma przesiadkami. Rodzice byli tym faktem trochę zaniepokojeni, ale z drugiej strony bardzo się cieszyli, że coś się ruszyło w sprawie. Sabina dała się poznać z dobrej strony i pracę dostała - miała się zjawić nazajutrz w stroju mniej eleganckim, gdyż taki nie jest wymagany i krępuje ruchy wybijając numer.
Nie napisała im esemesa z tą radosną informacją, bo rano ze zdenerwowania zostawiła a domu telefon. Poza tym rodzice pewnie i tak nie pozwoliliby jej go wziąć, obawiając się, że ją okradną w tramwaju. Sabina całą noc nie spała, tak była tą pracą podniecona. Czuła się bardzo doceniona. Wiedziała, że da sobie radę. Chciała udowodnić rodzicom, że potrafi sobie poradzić.
Pierwszy dzień w pracy obfitował w liczne problemy i niewiadome, lecz skromna dziewczyna zawsze w razie wątpliwości biegła do swojego przełożonego, który był dla niej bardzo wyrozumiały. Wyszli nawet razem na przerwę. Andrzej miał w ręce papierosa, którego sam sobie w domu przygotował. Poczęstował nim Sabinę, lecz ta skrzywiła się i grzecznie odmówiła.
- No weź. Zobaczysz, że lepiej ci się będzie pracowało, jak sobie zapalisz.
A ponieważ Sabcia była z godziny na godzinę coraz ambitniejsza skusiła się. Zaciągnęła się porządnie, choć nigdy wcześniej tego nie robiła. Zakasłała głośno a Andrzej zaśmiał się nikczemnie. Dziewczynie zakręciło się w głowie, wszystko zaczęło się dziwnie rozmazywać, jakby było za mgłą. Nim się spostrzegła była już w jakimś pokoju bez okien . Przestraszyła się prawie na śmierć. Zaczęła szarpać za klamkę, lecz drzwi były zamknięte z drugiej strony. Waliła w nie rękami z całej siły bezskutecznie. Usiadła na ziemi i zaczęła płakać. Wtem ktoś przekręcił klucz w zamku - w drzwiach stanął Andrzej z groźną miną. Wszedł do pokoju szybkim krokiem, nogą zatrzaskując za sobą drzwi. Silnym szarpnięciem podniósł za rękę Sabinę i przycisnął ją swoim ciałem do ściany. Jedną ręką zatkał jej usta a drugą zerwał z niej spódnicę...
Po zakończonej pracy Sabina wyszła przed budynek z rozmazanym makijażem, ciągnąc po ziemi torebkę. Nagle zauważyła przed sobą lśniącego Fiata 126p z zapalonymi reflektorami i jakiegoś mężczyznę opierającego się o maskę. Światła ją raziły, więc nie mogła rozpoznać twarzy. Gdy była coraz bliżej niego jej przerażenie rosło.
- Sabina, zaczekaj. Przyjechałem po ciebie!
- Tata?! - zapytała zdziwiona Sabina.
Podbiegła do niego i przytuliła z całych sił.
Przez całą drogę do domu milczeli. Dopiero gdy ojciec zaparkował przed blokiem samochód wyszeptała: zgwałcił mnie...
Taka historyjka mi się nasunęła, gdy wczoraj wychodząc z pracy zobaczyłem Malucha z szoferem.
- Grzegorz, co my z nią zrobimy jeśli ta praca się nie znajdzie? Przecież nie może tak siedzieć w domu całymi dniami, bo nam już całkiem skapcanieje. Może jakiś Twój kolega potrzebuje pracownicy? - zapytała strapiona żona.
- A dajże spokój. Tydzień minął dopiero. Na pewno coś się wkrótce znajdzie. Jeśli nie to wyśle się ją do babki, do Łazisk. Tam se odpocznie i nabierze sił. A i nam będzie lżej bez niej.
- Co Ty wygadujesz?! Ja córki na wieś nie pośle!
Grzegorz bardzo się zdziwił słysząc stanowisko żony, bo to przecież Lucyna właśnie ze wsi pochodzi i to jej matka na wsi mieszka. Nie wdawał się w dalsze dyskusje tylko posłusznie pomaszerował do pracy z nadzieją, że przez kolejne pachnące dziesięć godzin zdoła coś wymyślić. W tym czasie jego kobiety dalej przeglądały dziennik z nadzieją, że w końcu coś ciekawego znajdą. Istotnie, około godziny 12:40 udało się. Na trzeciej stronie widniało ogłoszenie, że poszukuje się telefonistki do dużej korporacji.
- Sabina, toż to praca w sam raz dla Ciebie! - wykrzyknęła mama. Masz taki aksamitny głos, na pewno klienci chętnie będą z Tobą rozmawiać.
Sabina jak zwykle niemrawa i przychylna z wymuszonym uśmiechem przytaknęła mamie i kazała dzwonić.
Nazajutrz Sabcia ubrana w swoje najelegantsze ciuchy maszerowała już na rozmowę wstępną. Dojazd miała kłopotliwy, bo z dwoma przesiadkami. Rodzice byli tym faktem trochę zaniepokojeni, ale z drugiej strony bardzo się cieszyli, że coś się ruszyło w sprawie. Sabina dała się poznać z dobrej strony i pracę dostała - miała się zjawić nazajutrz w stroju mniej eleganckim, gdyż taki nie jest wymagany i krępuje ruchy wybijając numer.
Nie napisała im esemesa z tą radosną informacją, bo rano ze zdenerwowania zostawiła a domu telefon. Poza tym rodzice pewnie i tak nie pozwoliliby jej go wziąć, obawiając się, że ją okradną w tramwaju. Sabina całą noc nie spała, tak była tą pracą podniecona. Czuła się bardzo doceniona. Wiedziała, że da sobie radę. Chciała udowodnić rodzicom, że potrafi sobie poradzić.
Pierwszy dzień w pracy obfitował w liczne problemy i niewiadome, lecz skromna dziewczyna zawsze w razie wątpliwości biegła do swojego przełożonego, który był dla niej bardzo wyrozumiały. Wyszli nawet razem na przerwę. Andrzej miał w ręce papierosa, którego sam sobie w domu przygotował. Poczęstował nim Sabinę, lecz ta skrzywiła się i grzecznie odmówiła.
- No weź. Zobaczysz, że lepiej ci się będzie pracowało, jak sobie zapalisz.
A ponieważ Sabcia była z godziny na godzinę coraz ambitniejsza skusiła się. Zaciągnęła się porządnie, choć nigdy wcześniej tego nie robiła. Zakasłała głośno a Andrzej zaśmiał się nikczemnie. Dziewczynie zakręciło się w głowie, wszystko zaczęło się dziwnie rozmazywać, jakby było za mgłą. Nim się spostrzegła była już w jakimś pokoju bez okien . Przestraszyła się prawie na śmierć. Zaczęła szarpać za klamkę, lecz drzwi były zamknięte z drugiej strony. Waliła w nie rękami z całej siły bezskutecznie. Usiadła na ziemi i zaczęła płakać. Wtem ktoś przekręcił klucz w zamku - w drzwiach stanął Andrzej z groźną miną. Wszedł do pokoju szybkim krokiem, nogą zatrzaskując za sobą drzwi. Silnym szarpnięciem podniósł za rękę Sabinę i przycisnął ją swoim ciałem do ściany. Jedną ręką zatkał jej usta a drugą zerwał z niej spódnicę...
Po zakończonej pracy Sabina wyszła przed budynek z rozmazanym makijażem, ciągnąc po ziemi torebkę. Nagle zauważyła przed sobą lśniącego Fiata 126p z zapalonymi reflektorami i jakiegoś mężczyznę opierającego się o maskę. Światła ją raziły, więc nie mogła rozpoznać twarzy. Gdy była coraz bliżej niego jej przerażenie rosło.
- Sabina, zaczekaj. Przyjechałem po ciebie!
- Tata?! - zapytała zdziwiona Sabina.
Podbiegła do niego i przytuliła z całych sił.
Przez całą drogę do domu milczeli. Dopiero gdy ojciec zaparkował przed blokiem samochód wyszeptała: zgwałcił mnie...
Taka historyjka mi się nasunęła, gdy wczoraj wychodząc z pracy zobaczyłem Malucha z szoferem.
niedziela, 13 września 2009
po.

piątek, 11 września 2009
być kobietą.
To nie jest (kolejny) szowinistyczny post na temat tego jak kobieta ma ciężko w życiu. Po prostu chciałem obiektywnie przedstawić, co może płeć piękną spotkać a mimo to wciąż chodzi uśmiechnięta i zadowolona. Na przykład "w pociągu". Ci, którzy podróżują, niekoniecznie często, bo to zazwyczaj reguła, wiedzą jak wygląda toaleta w wagonach taboru Polskich Kolei Państwowych. I nie ma znaczenia, czy to IC czy druga klasa osobowa. Choćby nawet ktoś miał rozwolnienie (a miałem nie wspominać nic o kupach...), nie trafiłby do dziury, zwanej też muszlą klozetową i wypróżnił się obok nie miałoby to zbytniego wpływu na krajobraz, który się rozpościera po otwarciu drzwi tegoż malowniczego pomieszczenia. Wreszcie przychodzi ten moment, kiedy kobieta i jej Monatsblutung (podszkoliłem się z niemieckiego) biorą górę. W ten czas nie ma siły, więc trzeba skorzystać z łazienki. Szczerze powiedziawszy, w takich warunkach odechciałoby mi się wszystkiego a co dopiero myśleć jak tu się ustawić, żeby przypadkiem czegoś (i siebie przy okazji) nie pobrudzić. Dodatkowo z całych sił trzymałbym kciuki, żeby akurat w kluczowym momencie skład nie wjechał na zwrotnice... Tych parę zdań pokazuje jak silne psychicznie są kobiety. Mimo to mężczyźni wciąż są dla nich kolejnymi kłodami pod nogami. Inny przykład kiedy to kobieta wyprowadzona z równowagi mimo wszystko zachowuje resztki przyzwoitości i jako broni używa jedynie riposty słownej. Na plaży zawsze jest jakaś garstka ludzi a jeśli są to Polacy to przynajmniej jedno z grona zawsze ma ustawione receptory słuchu w pozycji "odbiór szelestu gazety z koca na drugiej stronie plaży". W tej sytuacji nawet gorliwi użytkownicy aparatów słuchowych firmy Super Szept usłyszeliby reprymendę płynącą z ust nastolatki w sile wieku, czyli "płaskiej siedemnastki". Mianowicie wykrzyczała ona co sił w ustach do swojego kompana: "Czy ja ci, k****a, wpycham piasek do penisa?". Hmm, boję się pomyśleć co ów jegomość jej zrobił, ale panna była dosyć mocno poirytowana. Grozy dodaje fakt, że dwadzieścia centymetrów od niej leżał drugi dżentelmen, który jak sądzę mimochodem był naocznym (o Boże!) świadkiem całego zajścia. Dziewczyna wypuściła ze swych ust jeszcze kilka inwektyw w kierunku winnego młodzieńca a potem jak gdyby nigdy nic położyła się pomiędzy kolegami.
wtorek, 1 września 2009
wszędzie te paczki.
piątek, 28 sierpnia 2009
n-ty.
poniedziałek, 24 sierpnia 2009
touché,
Ciekawe jaki to widok oglądać czterech facetów w obcisłych spodenkach z lycry, w miarę obcisłych koszulkach na całkiem ładnych rowerach. Ja tam do gejów nic nie mam, póki sam nie jestem. Moim zdaniem wyglądaliśmy kozacko i ludzie nas podziwiali. Jest też inna możliwość, natomiast w mojej okolicy niezwykle mało prawdopodobna. Odkąd żyję wystąpiła li raz. I dawno temu. Mianowicie chodzi o to, że zamiast czterech kolesi w takim umundurowaniu jak my napotkać na dwie dziewczyny w strojach równie sportowych. To wystarczy. Już wszyscy sobie wyobrazili i zaślinili klawiaturę? Dziękuję serdecznie i "cześć jak czapka". Wracając do dzisiejszej wycieczki: owszem było miło, jak to Rafał stwierdził. Byłoby jeszcze lepiej gdybym na samym początku nie wjechał do koleiny o głębokości sięgającej piasty, w połowie będącej błotem wypełnioną. Normalnie ręce mi opadły, ale stwierdziłem, że raz w życiu mogę zaszaleć i zamiast zahamować zacząłem pedałować. Nie szkodzi, że po powrocie do domu smarkałem błotem a rower wyglądał jak skąpany w pomarańczowym pigmencie to skór farbowania. W kupie raźniej. Jedyna strata to to, że teraz domyć koła nie mogę, ale ostatecznie czego się nie zmyje to wyschnie i odpadnie. Przynajmniej dotąd tak było. Chłopcy i dziewczyny uprawiajcie sporty a Wasze łydki będą zgrabne i pupy jędrne.
piątek, 21 sierpnia 2009
ts.
Jak obrazić kobietę, jednocześnie mówiąc jej komplement? Masz bardzo mało... tkanki tłuszczowej.
czwartek, 20 sierpnia 2009
klucha.
Katarzyna Cichopek - może nie wszyscy znają tę panią, ale jest to, jak sądzę, popularna polska aktorka serialowa. Właściwie do niedawna sądziłem, że jest to aktorka jednej roli, ale po przeczytaniu jej strony na wiki zostałem oświecony. Niemniej i tak napisze to, co chciałem od początku. Stałem kiedyś koło lodówki i zostałem poinformowany, że Cichopek urodziła. Chyba dziecko, bo to zazwyczaj wychodzi z łona kobiety. Wtem do mojej głowy przypełzła myśl "co te dziecko będzie czuło oglądając dorobek filmowy mamusi". Towarzystwo lodówki w tym wypadku było bardzo sprzyjające, ponieważ w tabloidach nazywana jest/była kluchą. Weźmy na przykład ten wspaniały tasiemiec jakim jest M jak miłość. Rola p. Kasi jest tak wzruszająca, że czasem można odnieść wrażenie, że to już nie jest aktorstwo. Całkiem prawdopodobne, ponieważ by uprawiać ten zawód wypada mieć tego typu wykształcenie. Możliwe, że można być dobrym ślusarzem bądź spawaczem-samoukiem, ale jednak ukończenie szkoły o takim profilu jest baardzo pomocne. To samo tyczy sie "grania". W karierze Cichopek nastąpił taki zwrot, ze zaczęła się sprzedawać w marnych show dla maniaków telewizyjnych, którzy znają na pamięć ramówkę czterech najpopularniejszych stacji telewizyjnych. Swego czasu, gdy jeszcze oglądałem telewizję, odniosłem wrażenie, że przełączając programy zmieniało się tylko logo stacji, bo na ekranie cały czas była klucha. I co, potem dziecko zapyta mamę o przeszłość a ona pokaże mu fotosy z planu Jak oni śpiewają? Albo jak obściskuje się z Mroczkami? Nie, dziękuję. Wolałbym dziecku pokazać zdjęcia z imprez, kiedy rodzice byli pijani i dobrze się bawili. W końcu to krew z krwi, więc zrozumie. I nie będzie się potem bało gdy zobaczy po raz pierwszy alkohol, gdy go spróbuje z kolegami. Pas dla polskich "aktorów" młodego pokolenia!
wtorek, 18 sierpnia 2009
bęben.
Jak można nie wiedzieć, co pod koszulką może siedzieć. To ja może trochę uświadomię. Pod odzieniem mogą kryć się:
- brzuszek - taki słodziutki, do całowania,
- brzuch - też miły, ale mniej miły od brzuszka,
- brzuchol - ten typ zaczyna powoli wylewać się ponad spodnie,
- brzuszysko - złoo, właściciel takiego dobytku ceni żarcie,
- bęben - ostatnie stadium rozwoju, po przekroczeniu granicy następuje eksplozja.
Jeśli o mnie chodzi to jestem fanem pierwszego i ostatniego rodzaju brzucha. Brzuszek - wiadomo. Każda dziewczyna i chłopak chcą go mieć. Gdy dziewczyna go ma to jest zadowolona i chłopak gdy ma taką dziewczynę to też jest zadowolony. Poza tym działa tu bardzo prosta zasada: brzuszki różnych płci ciągną do siebie. Chciałem uprzedzić, żeby przez brzuszek opacznie nie uznać brzuszka z dzidziusiem w środku. O nie! To już nie jest brzuszek i zalicza się do kategorii "inne". A dlaczego lubię bębny? Bo są zabawne. Czasem takie wielki zwały je opatulają, że nawet pępka nie widać. Jak pępuszka nie widać to coś jest nie tak. Osobnik taki wygląda jakby narodził się z ciąży pozamacicznej a zamiast pępowiną był połączony z matką za pomocą tkanki tłuszczowej. Została ona na bębnie noworodka w zamian za co mamusia schudła drastycznie po rozwiązaniu. Czasem spotykamy ludzi i dziwimy się: jak to możliwie, że tak szybko schudła po ciąży? Oto macie odpowiedź. Była to graviditas ectopica. Żeby skrzętnie to ukryć młoda mama wsadza pod ubranie poduszkę, bądź jakiś inny anatomicznie uformowany przedmiot. Dla pewności polecam zawsze uderzyć ciężarną w brzuch, tak żeby się przekonać czy jest to natura, czy pierze. Oczywiście odpowiednio dozując siłę, żeby przypadkiem poduszki nie rozwalić...
- brzuszek - taki słodziutki, do całowania,
- brzuch - też miły, ale mniej miły od brzuszka,
- brzuchol - ten typ zaczyna powoli wylewać się ponad spodnie,
- brzuszysko - złoo, właściciel takiego dobytku ceni żarcie,
- bęben - ostatnie stadium rozwoju, po przekroczeniu granicy następuje eksplozja.
Jeśli o mnie chodzi to jestem fanem pierwszego i ostatniego rodzaju brzucha. Brzuszek - wiadomo. Każda dziewczyna i chłopak chcą go mieć. Gdy dziewczyna go ma to jest zadowolona i chłopak gdy ma taką dziewczynę to też jest zadowolony. Poza tym działa tu bardzo prosta zasada: brzuszki różnych płci ciągną do siebie. Chciałem uprzedzić, żeby przez brzuszek opacznie nie uznać brzuszka z dzidziusiem w środku. O nie! To już nie jest brzuszek i zalicza się do kategorii "inne". A dlaczego lubię bębny? Bo są zabawne. Czasem takie wielki zwały je opatulają, że nawet pępka nie widać. Jak pępuszka nie widać to coś jest nie tak. Osobnik taki wygląda jakby narodził się z ciąży pozamacicznej a zamiast pępowiną był połączony z matką za pomocą tkanki tłuszczowej. Została ona na bębnie noworodka w zamian za co mamusia schudła drastycznie po rozwiązaniu. Czasem spotykamy ludzi i dziwimy się: jak to możliwie, że tak szybko schudła po ciąży? Oto macie odpowiedź. Była to graviditas ectopica. Żeby skrzętnie to ukryć młoda mama wsadza pod ubranie poduszkę, bądź jakiś inny anatomicznie uformowany przedmiot. Dla pewności polecam zawsze uderzyć ciężarną w brzuch, tak żeby się przekonać czy jest to natura, czy pierze. Oczywiście odpowiednio dozując siłę, żeby przypadkiem poduszki nie rozwalić...
sobota, 15 sierpnia 2009
myśl.
sobota, 8 sierpnia 2009
s.m.r.ó.d.
Na świecie jest wiele śmierdzących miejsc. Pierwszy z brzegu przykład to Wenecja. Bardzo zaniedbane miast a mimo to jak ktoś nie pojedzie do Wenecji odwiedzając Włochy to od razu lama. Był nawet kiedyś taki film: Śmierć w Wenecji. Jak jest śmierć to musi śmierdzieć, co nie? Moje osiedle zazwyczaj do tego elitarnego grona się nie zalicza, ale dzisiaj sytuacja zaskoczyła mnie podwójnie. Po prostu po wyjściu z klatki okazało się, że nie jestem w Wenecji oraz w zamian poczułem okrutny fetor, wręcz nakazujący wrócić się do domu. Jednakże nie poddałem się tak łatwo i pozostałem na podwórzu, równocześnie podejmując próbę rozwikłania tej zagadki. A ponieważ jestem kreatywny, czy coś, do głowy wpadło mi kilka przyczyn takiego stanu... smrodu rzeczy. Nasamprzód oczywiście pomyślałem o kupach. Psich kupach. I wcale nie chodziło o to, że przed jazdą lepiej jest się wypróżnić. Psie kupy "porozrzucane" są gdzieniegdzie, w miejscach kompletnie nieprzewidywalnych i przejąłem się, iż jedna z takich niespodzianek mogła była być pasażerem na gapę na podeszwie mojego buta. Sprawdziwszy inwentarz przekonałem się o nieobecności tego jakże pięknego wytworu psiego metabolizmu. Moja radość nie trwała długo, gdyż wciąż nie rozwiązałem swojej ukłądanki a jedynie ograniczyłem listę potencjalnych sprawców. Jako drugi pomysł, już wspólny, przyjąłem awarię pobliskiej oczyszczalni ścieków. Hipoteza jakoby tenże odór miał tamże swoje źródło oraz był roznoszony przez wiatr w cztery strony świata wydaje się najbardziej prawdopodobny. W tej chwili przykry zapach już nie unosi się w powietrzu, ale nie omieszkam przedstawić moich pozostałych niepewnych sądów. Otóż istnieje duże prawdopodobieństwo, że społeczeństwo na znak solidarności z powstańcami z roku '44, w tydzień po sześćdziesiątej piątej rocznicy ich heroicznej walki, pryknęło o umówionej wcześniej godzinie. Kumulacja gazów spowodowała tak odczuwalne ich stężenie w powietrzu. Trochę mi się nie chce wierzyć, że tak było, bo przecież też czułbym się zobligowany do puszczenia bąka a żadnej informacji na temat takiej akcji nie otrzymałem. Ostatnie moje przypuszczenie, jak sądzę równie prawdopodobnie jak to o oczyszczalni, jest takie, że panowie, którzy odpowiedzialni są za roboty ziemne prowadzone na terenie mojego osiedla coś spartolili. Doszły mnie słuchy, że grzebią w tym piachu bez ładu i składu a w takim przypadku o pomyłkę nietrudno. Pewno zakopali gdzieś niezabezpieczoną rurę i g***o się wylało... Okej, oszczędzę dalszych szczegółów. Aha, jeśli ktoś ma swoje pomysły to zapraszam do podzielenia się nimi.
piątek, 7 sierpnia 2009
prze.
Pepraszam wszystkich (siebie też) za to, że tak długo nic nie pisałem, bo przecież zawsze lepiej coś przeczytać niż nie. Za przyczynę takiej długiej przerwy oficjalnie uznaję problemy techniczne. Zostały one oczywiście całkowicie usunięte i teraz dostęp do bloga będzie jeszcze szybszy i bezpieczniejszy bla bla bla...
Cholibka, kręgle to bardzo stresująca gra. Zawsze przed jej rozpoczęciem obiecuję sobie, że będę megacelnie trafiał a więc zdobywał jak najwięcej punktów. I wtedy przychodzi pierwszy rzut. Kompletna klapa. Kula spada do rynny i łagodnie omija kręgle śmiejąc mi się w twarz. Drugi rzut niestety jest tylko troszeczkę lepszy, ale w porównaniu do innych graczy z pewnością żałosny. Jeśli sytuacja powtarza się w pierwszych pięciu rzutach to już wiem, że cała gra będzie spalona i tylko się irytuję żem taki kaleczny. Niby nie o to chodzi, żeby zawsze wygrywać, ale ja pomimo wszelkich starań, żeby było inaczej gram tylko dla zwycięstwa. W każdym razie zostawmy już te kręgle. Chciałem ogłosić, że z całego tabunu wybraliśmy Mirandę Kerr.
Cholibka, kręgle to bardzo stresująca gra. Zawsze przed jej rozpoczęciem obiecuję sobie, że będę megacelnie trafiał a więc zdobywał jak najwięcej punktów. I wtedy przychodzi pierwszy rzut. Kompletna klapa. Kula spada do rynny i łagodnie omija kręgle śmiejąc mi się w twarz. Drugi rzut niestety jest tylko troszeczkę lepszy, ale w porównaniu do innych graczy z pewnością żałosny. Jeśli sytuacja powtarza się w pierwszych pięciu rzutach to już wiem, że cała gra będzie spalona i tylko się irytuję żem taki kaleczny. Niby nie o to chodzi, żeby zawsze wygrywać, ale ja pomimo wszelkich starań, żeby było inaczej gram tylko dla zwycięstwa. W każdym razie zostawmy już te kręgle. Chciałem ogłosić, że z całego tabunu wybraliśmy Mirandę Kerr.
niedziela, 26 lipca 2009
consigliere.
sobota, 25 lipca 2009
white satin.
Pływaczki to tipsiary a kolarze są garbaci. Jednak zacznijmy od początku. Jak sądzę dwa moje ulubione sporty, te które z największą przyjemnością uprawiam, to pływanie i jazda na rowerze. Zazwyczaj nie daję z siebie wszystkiego przez dłuższy czas, ale zgodnie z maksymą "live fast, die young" czasami dzieje się inaczej. W związku z tym postanowiłem wymyślić coś, aby wysiłek był mniejszy a rezultaty choć trochę bardziej widoczne.
Pewnego razu podczas miłego plażowania zostałem upomniany, iż długość moich paznokci mogłaby przyprawić kogoś estetycznego o torsje. Dziś podczas kąpieli zaświeciła mi się żaróweczka (zupełnie jak Archimedesowi) . Tak, paznokcie muszą być jak najdłuższe, byleby tylko butów nie rozdarły. Te dodatkowe milimetry wytworu naskórka pozwolą uzyskać o setne sekundy lepszy czas na tym krótkim dystansie, jakim jest odległość boi od brzegu. Ci bardziej zdeterminowani oczywiście mogą zastosować wersję maxi, czyli długaśne knykcie u rąk, ale tylko pod warunkiem, że nie podróżują środkami komunikacji miejskiej. Dziewczęta mają się o tyle łatwiej, że mogą sobie zafundować wspomniane wcześniej tipsy. Metodą empiryczną znajdą optymalną ich długość a kosmetyczka zgarnie kupę bezsensownie wydanej kasy. No cóż, czego się nie robi dla sportu.
Jazda na rowerze to oczywiście również bardzo wymagające zajęcie. Przy takiej pogodzie, jaka nam obecnie panuje potrzeba wiele samozaparcia, żeby w ogóle wyjść z domu i postawić nogi na pedałach. Sytuacja ulega pogorszeniu wraz z kolejnymi kilometrami kiedy to wzniesienie zdaje się ciągnąć do nieba. A gdy ostatkiem sił uda się na nie wdrapać trzeba wciąż mocno pedałować, bo wiatr stwarza opór o sile czterdziestotonowej ciężarówki i wcale nie pomaga fakt, że jest z górki... Także łatwo nie jest. Tymczasem ja wciąż będąc w wannie wymyśliłem kolejny innowacyjny sposób na ułatwienie sobie jazdy poprzez ulepszenie "postawy aerodynamicznej" jeźdźca. Na załączonym obrazku (A. Contador) widać dużą lukę pomiędzy końcówką kasku a częścią piersiową kręgosłupa kolarza. Według mojej teorii, gdyby specjalnymi ćwiczeniami spowodować nienaturalne wygięcie kręgów w kierunku "do tyłu", obszar w którym opływające powietrze powoduje niekorzystne zawirowania mógłby zostać zniwelowany, a na pewno zmniejszony. Zatem polecam wszystkim dyrektorom, prezesom i działaczom, żeby do swoich klubów rekrutowali jedynie młodzików z wadą postawy, którzy trzydzieści sześć procent swojego wolnego czasu spędzają przed komputerem, siedząc na jednej nodze, śledzą wyniki wielkich tourów.

Prawda, że moje pomysły są bardzo niekonwencjonalne? Bo nie sztuka w tym jak polepszyć czas coś odejmując, lecz dodając.

Jazda na rowerze to oczywiście również bardzo wymagające zajęcie. Przy takiej pogodzie, jaka nam obecnie panuje potrzeba wiele samozaparcia, żeby w ogóle wyjść z domu i postawić nogi na pedałach. Sytuacja ulega pogorszeniu wraz z kolejnymi kilometrami kiedy to wzniesienie zdaje się ciągnąć do nieba. A gdy ostatkiem sił uda się na nie wdrapać trzeba wciąż mocno pedałować, bo wiatr stwarza opór o sile czterdziestotonowej ciężarówki i wcale nie pomaga fakt, że jest z górki... Także łatwo nie jest. Tymczasem ja wciąż będąc w wannie wymyśliłem kolejny innowacyjny sposób na ułatwienie sobie jazdy poprzez ulepszenie "postawy aerodynamicznej" jeźdźca. Na załączonym obrazku (A. Contador) widać dużą lukę pomiędzy końcówką kasku a częścią piersiową kręgosłupa kolarza. Według mojej teorii, gdyby specjalnymi ćwiczeniami spowodować nienaturalne wygięcie kręgów w kierunku "do tyłu", obszar w którym opływające powietrze powoduje niekorzystne zawirowania mógłby zostać zniwelowany, a na pewno zmniejszony. Zatem polecam wszystkim dyrektorom, prezesom i działaczom, żeby do swoich klubów rekrutowali jedynie młodzików z wadą postawy, którzy trzydzieści sześć procent swojego wolnego czasu spędzają przed komputerem, siedząc na jednej nodze, śledzą wyniki wielkich tourów.

Prawda, że moje pomysły są bardzo niekonwencjonalne? Bo nie sztuka w tym jak polepszyć czas coś odejmując, lecz dodając.
sobota, 18 lipca 2009
ty masz auto?

wtorek, 14 lipca 2009
n-k.
Pamiętacie jeszcze Naszą-Klasę? Jak się dobrze poszuka to można znaleźć prawdziwe rarytasy. Wczoraj z nudów obejrzałem całkiem przyzwoite (miło się na nie patrzało) zdjęcia kolegi z "Moją" zrobione podczas jakiegoś wesela. Okej, w porządku. Obeszło się bez okrutnych opisów. Najpiękniejsze jest zawsze ukryte i tak oto pod jednym ze zdjęć znalazłem pewnego komentującego, którego galeria ową perełką była. Już nie chodzi o to, że jej głównym przedmiotem była dziewczyna o gabarytach małego sejfu, ale o tytuł albumu, który zdjęcia zawierał. "Moja kocia i ja". Zacząłem się zastanawiać nad genezą tegoż pięknego pseudonimu i wpadłem na dwie możliwości. Przezwisko to może pochodzić od słowa koc, czyli takiej płachty wykonanej z materiału, którą się przykrywamy gdy jest nam zimno lub leżymy na nim, gdy jest gorąco. W tym wypadku koc może zatem wskazywać na masochistyczne zapędy tego kogoś, kto zwie się "ja". Tak sobie to wyobrażam: on mówi "kocia, zimno mi", tymczasem ona zwala się na niego całym cielskiem i już zimno nie jest. Cóż z tego, że kości pogruchotane. Drugi semantyczny punkt widzenia określiłby "kocię" jako małego kotka a raczej kocicę, taką która lubi się łasić. Tak czy owak znów sprowadza się to sadystycznych pragnień. Wiem, że to co piszę może się wydawać chore, ale nad innymi możliwościami nie chce mi się zastanawiać. Bo i po co, skoro te w miarę szybko wpadły mi do głowy. I tak wspaniałe "moja dupa na plaży" mojego autorstwa bije wszystkie opisy na łeb. Ha! Jak to mówią w amerykańskich filmach - "you sick fuck". Miłego dnia.
poniedziałek, 13 lipca 2009
on jest wszędzie.

sobota, 11 lipca 2009
tasia.
Przydałoby się w końcu wyjechać za tą granicę. Nie w celach zarobkowych, turystycznie. Istnieje tylko jeden problem logistyczny a mianowicie kompletacja. Wyjeżdżam teraz na dwa i pół dnia w miejsce gdzie nikt nie dba o bagaż, ściślej pisząc o to, co się ma w torbie. Tymczasem ja przed wsadzeniem ubrań do torby toczę długie rozważania co właściwie jest mi potrzebne a czego absolutnie nie zabierać. Biorąc pod uwagę niską przewidywalność pogody należałoby wziąć jakieś odzienie deszczoodporne. W moim mniemaniu jest to bluza z kapturem, bo przecież najważniejsze żeby na głowę nie leciało. Pal licho, że bawełniana. Do tego systemem push dobrałem po jednym t-shircie na dzień (nie, nie przerwałem żadnego na pół), więc muszę uważać przy jedzeniu bym się nie upyprał, bo nie wypada w gościach z plamą siedzieć. Bielizna po jednej sztuce na dzień - już mocz trzymam pewnie, nie tak jak za dawnych lat. Sweter haftowany do kościoła, bo przecież Pan musi widzieć nas w najpiękniejszych strojach. Podążając tym krokiem prawdopodobnie będę miał spory problem przed wyjazdem na dłuższy czas. Nie jestem pewien czy dobrze pamiętam, ale za czasów kolonijnych miałem taki jeden sposób na "noszenie się". Dnia pierwszego, podczas walki o miejsce w szafce pokojowej ociągałem się leżąc już na łożu a kiedy wszystkie półki były już zajęte z udawanym żalem stwierdzałem, że ja swoje szmaty będę trzymał w torbie. Najlepiej pod łóżkiem, żeby się nie kurzyły. Tym samym dostęp do tych ubrań, które znajdowały się na samym dole torby był bardzo utrudniony. Jak to na koloniach, wszyscy starają się unikać problemów, więc i ja tak robiłem, chodząc tylko w tych ubraniach, które zdołałem spod tego łózka wyszarpać. I tak wszystkie laski chciały ze mną tańczyć na dyskotece... Czasem tylko mieliśmy słabe oceny podczas kontroli czystości, lecz to na pewno nie za sprawą mojej tasi. Myślę, że gdybym się wybrał w miejsce, gdzie pot nie dokuczałby mi nadmiernie, mógłbym zastosować podobną technikę. Powinienem tylko wymyślić dla niej jakąś nazwę. Może taś&goł?
piątek, 10 lipca 2009
pull my hair.
poniedziałek, 6 lipca 2009
last race.

Jeszcze mała zagadka. Dlaczego mam tak nisko spodnie:
a) bo się najadłem i mi bęben urósł,
b) bom szkapa i nie mają się na czym trzymać.
środa, 1 lipca 2009
sznurek.
Rozmowa na temat stringów. Czy wykładowca uczelni wyższej winien pojawiać się w pracy w stringach? Jeśli jest to atrakcyjna pani doktor, grubo przed czterdziestką i z miła aparycja (chyba już o tym pisałem...) to moim zdaniem jak najbardziej powinna. Dodatkowym argumentem są spodnie, które ze względu na materiał, z których je zrobiono ze wszystkimi szczegółami oddają anatomię bielizny a w naszym przypadku jej prawie-brak. W każdym razie męska cześć widowni, to znaczy studentów, nie ma nic naprzeciw a damska jedynie z zazdrości optuje za barchanami i kalesonami. I tym oto płynnym sposobem przechodzę do tematu stringów męskich, moich męskich. Po raz pierwszy i ostatni stringi dostałem bodajże w drugiej klasie liceum, z okazji dnia chłopaka. Na szczęście nie tylko ja a wszyscy brzydcy. Oczywiście nigdy, ale to przenigdy nie miałem zamiaru ich ubierać. Aż do chwili, kiedy pewnego ranka zaglądnąłem do szuflady z bielizną. Leżały w niej tylko jakieś stare potargane bokserki i te nieszczęsne stringi. Wziąłem te drugie, bo zawsze lepiej czymś coś zakryć. Pech chciał, że akurat tego dnia mieliśmy zajęcia na basenie. Na widok moich wspaniałych majtek cała klasa wybuchnęła salwą śmiechu, choć tak naprawdę zazdrościli mi odwagi i zdecydowania w określeniu swojej orientacji, czy coś. Później już nigdy więcej ich nie założyłem, nie wiem nawet czy jeszcze je mam, ale ze względów sentymentalnych pewnie gdzieś tam leżą w kącie, czekają na lepsze dni. Pogoda teraz taka urocza, więc stringi noszę. Ale nie takie zwykłe. Mam bawełniane gacie od piżamy i jak się robi duszno (nie mylić ze śląskim porno) w nocy, w łóżku, to stosuję strategię adaptacyjną i tak zwijam ich tylną część, że powstają stringi. Takie pseudo, ale zawsze to w tyłek chłodniej. Nikt oprócz Najświętszej Panienki tego nie widzi, czyli nie sieję zgorszenia, jak to czasem ma miejsce w przestrzeni publicznej. Niektórzy pewnie uważają, że są na myspace. com i wszystko im wolno. Aha, gdyby ktoś nie wiedział, jak wyglądają omawiane majtki to przedstawiam przykład z galerii Christy Renee. Oczywiście trzeba w myślach, bądź nie, zwinąć sobie tylną część tak jak to wyżej opisałem. Moja mowa będzie krótka: choć ci niewygodnie, załóż stringi, e!

czwartek, 25 czerwca 2009
zapachy spod.
Trochę to niewdzięczny temat, ale chyba powinienem go poruszyć ze względu na moją wrażliwość węchową. Otóż posiadam taką dziwną przypadłość, że w miarę możliwości staram się poznać zapach przedmiotów codziennego użytku, które nie znajdują się w kręgu zainteresowania zwykłego człowieka. Chodzi o to, że wącham więcej niż inni, nawet wiedząc, iż narażam się na spotkanie z dosyć przykrym zapachem, wręcz lgnę do tych brzydkich. Po prostu mnie ciekawi jak co "daje". Na przykład: ostatnio w towarzystwie Mateusza wąchałem gąbkę do wycierania szyby w samochodzie, która reprezentuje siódmą klasę czystości. Czyn ten wzbudził okrutne zdziwienie, a przecież wypada wiedzieć co jak "kolbi", w razie gdyby trzeba było znaleźć źródło nieznajomego (nieznanego wcześniej) zapachu. Oczywiście, jakżeby inaczej, od razu zostałem zapytany czy kupę też wącham. To pytanie okazało się retorycznym, ponieważ powszechnie wiadomo, iż w toalecie specjalnie omawianego zmysłu wysilać nie trzeba. Teraz mogę podać inny przykład, potwierdzający moje rzekome niechlujstwo. Kilka dni temu, po skończonej jeździe (na rowerze - przyp. red.) wrzuciłem spocone ubrania do szafy, na kupę z innymi sportowymi. Zazwyczaj spocone jest synonimem śmierdzącego. I tym razem nie było inaczej. Wraz z dzisiejeszym podwyższeniem temperatur postanowiłem przywdziać wprost z szafy krótkie spodenki, które winny być czyste i pachnące a niestety stan ich pozostawiał coś do życzenia. Postanowiłem poddać je próbie o istotności 0,05 i wąchałem każdą z nogawek po pięć razy. Rezultat był zaskakujący: nogawka lewa śmierdziała dokładnie pięć razy, natomiast nogawka prawa ni razu. Zatem dzisiaj wyjątkowo zaprezentuję dwa motta:
1. Pierz swoje brudy we własnym domu,
2. Jak już musisz wejść do sklepu/tramwaju to się umyj i/lub użyj dezodorantu.
Bo później bywa tak, że sprawcy nie widać a smród jest.
1. Pierz swoje brudy we własnym domu,
2. Jak już musisz wejść do sklepu/tramwaju to się umyj i/lub użyj dezodorantu.
Bo później bywa tak, że sprawcy nie widać a smród jest.
niedziela, 21 czerwca 2009
romatische.
To była naprawdę romantyczna niedziela. Jeszcze przed 11 byłem na Księżej Górze w tą jakże słonecznie zapowiadającą się niedzielę. Czekałem na pana R., z którym udaliśmy się w błotnistą podróż do M., czyli jego Dąbrówki nie wiedzieć czemu zwanej Wielką. Cel był wręcz charytatywny, bo indeks to przecież taka mała cegiełka... nadziei. Tryskało błoto wprost na nasze śniade twarze a dziewczyny wydawały się wołać "Szybcy, zwinni, opaleni". Wycieczka zakończyła się uściskiem... dłoni i strzepnięciem resztek kapusty z koszulki. Gdybyśmy tylko mogli spędzić ze sobą trochę więcej czasu na pewno udałoby mi się go przeciągnąć na tą lepszą, lewą stronę. Nie dość miałem męskiego kontaktu i poprosiłem innego kolegę o spotkanie. Och, P. zgodził się bez tego standardowego mojego mizdrzenia się. W jego oczach widać pewność siebie i świadomość własnej wartości. Tym razem było bardziej romantycznie niż przed południem - deszcz zaczął padać na nasze umięśnione ramiona i można było poczuć wolę walki koło w koło, czy coś. Udaliśmy się w nieznane szukając tej góry wielkiej, by nasze wspomnienia rozpaliły się na nowo. Znaleźliśmy ten szczyt, ten wznios. Nawet te stare (nie młode) babcie, które wskazały nam okrężną drogę do celu nie zniechęciły nas do dojścia doń. Oby takie czasy trwały wiecznie. Ha ha, teraz można zadać tylko jedno pytanie: "You gay"? Napisałem to w takim tonie żeby było śmiesznie. Moja dziewczyna poświęca ostatni weekend dla zaliczenia ostatniego egzaminu na piątkę to ja mogę sobie pozwolić na chwileczkę zapomnienia się. Tak, zapomniałem się pisząc to. Znów zostanę zwyzywany. Ach, ta mniejszość zawsze ma pod górę. Teraz już tylko idź, idź do jej matki na niedziele.
Subskrybuj:
Posty (Atom)