poniedziałek, 19 maja 2008

reklamówka.


Jestem reklamówką. Z kobietą. Obecnie znajduję się w szafce pod zlewem w kuchni. Za chwilę mój właściciel wyrzuci mnie przez okno, abym mogła poznać świat. Lece. Deszcze pada okrutnie. Wiatr niesie mnie w stronę biblioteki, ale niestety doń nie trafiam. Ląduję na tartanowym boisku. Trzy dni leżę zaplątana o siatkę, która służy do zatrzymywania piłki - średnio spełnia swoje zadanie. Chłopcy przychodzą i kopią mnie z całej siły. Boli. Idą do domu i znów zostaję sama. Zrywa się silny wiatr i wznosi mnie wysoki w górę, wnet do chmur - nareszcie, myślałam, że już tam zdechnę. Szybuję wysoko ponad domami. Zbliżam się do wieży jakiegoś kościoła chyba nie uda mi się jej ominąć. Walę prosto w nią - co mi tam... Zamykam oczy, bo wtedy mniej boli. Bach! Ześlizguję się po zimnej fasadzie, by spocząć na mokrym jeszcze chodniku. Jakiś męt podnosi mnie i wkłada we mnie swoją butelkę. Nawet to przyjemne, czuję się taka potrzebna. Trzęsie strasznie, ociera mną o jakieś kraty. Wchodzimy do jakiegoś pomieszczenia i wtedy on wyciąga ze mnie butelkę, zgniata mnie w kulkę i wrzuca do kosza z śmieciami. Nie podoba mi się to. W sklepie ruch coraz mniejszy, ale to znaczy, że zaraz zamykają i może uwolnię się od tego smrodu. Jakaś pani z delikatnymi dłońmi wyciąga mnie: "Chodźże tutaj, pokaże ci gdzie twoje miejsce". Znów jestem na podwórzu, wśród innych takich jak ja, tyle, że brzydszych. Nie gadamy ze sobą, gdyż ja z dziadostwem nie zadaję się. Słyszę, że coś warczy i niepokojąco zbliża się do mnie. Jeszcze nie widzę co to, ale nic dobrego z tego nie wyniknie. Wyjeżdża zza rogu z piskiem wielka śmieciara. Chyba z rodziny Jessici, bo jej nazwisko widnieje na budzie. Brudnymi łapami najpierw wsadzają mnie do kubła a potem do wnętrza śmieciary. Głupcy, przecież mnie się bardziej spłaszczyć nie da! No cóż... Pędzimy jak na złamanie karku, chyba pracownicy mają koniec szychty. Kończy się asfalt i zaczyna strasznie trząść. Ku mej uciesze za sekund kilka znów znajduję się na świeżym powietrzu. Jak dobrze. Poleżę sobie tutaj noc, może dwie, a nuż spotkam kogoś, kto zechce być ze mną na dobre i złe. Nad ranem słyszę okrutny huk. To musi być samolot. Nie mogę go zobaczyć, bo przygnietli mnie kartonem po skisłych pomarańczach. Smród nie do wytrzymania. Te kartony chyba się nie myją przed wyjściem z domu. Co zrobić? Ruchem posuwistym udaje mi się spod niego wydostać, a że byłam na skraju wysypiska jestem teraz na zielonej trawce. Oho, idzie jakiś koleś, na pewno się mną zainteresuje - wydmę usta. Ha! Bierze mnie ostro za spód, tak jak lubię. "Jesteś taka delikatna" - rzuca wsiadając ze mną do samochodu. Znów pędzę gdzieś z prędkością światła. Coraz wyraźniej słyszę dźwięk samolotów, więc najpewniej zawiózł mnie na lotnisko. Ekscytujące! Jadę po jakiejś taśmie a później ktoś z impetem wrzuca mnie na pokład. Nie wiem dokąd polecę, ale będzie fajnie. Zdrzemnę się. Nowy Jork jest piękny o tej porze...

1 komentarz:

  1. czy ty paliłeś trawkę z p. Tuskiem?;p
    normalnie poeta sie znalazł...

    OdpowiedzUsuń