poniedziałek, 29 grudnia 2008

i got his number.

Taka petarda poszła, że aż trzy godziny później było czuć jej zapach na policzku. Musieliśmy już odpalić (chociaż tyle), bo okazało się, że na sylwestrowej zabawie fajerwerki nie znajdą dla siebie miejsca. No, cóż, przecież to w ogóle nie jest ważne. Po co wydawać sto pięćdziesiąt złotych na jakieś dziadostwo, które może urwać ręce bądź inne członki.
Koniuu, słyszałem, że odziedziczyłeś telefon komórkowy. Dawaj swój numer, gdyż w końcu muszę Ci ten ram opylić, bo się kurzy na półce.

piątek, 26 grudnia 2008

pro-wokacja.

Może na to nie wyglądać, ale jestem za tym, żeby z ogólnodostępnych gazet usunąć ofertę handlową w postaci tapet na ekrany telefonów komórkowych oraz gier z zawartością, której obejrzenie wymaga bycia pełnoletnim. Co stanie się gdy dziecko zobaczy tego typu reklamę? W optymistycznej wersji powie "Ale laska!" i będzie oglądać dalej (te laski), by w końcu przejść do merytorycznej części prasy. W innej sytuacji wydarzenia mogą zostać skierowane na inny tor i psychika dziecka zostanie zwichrowana. Apeluje się o uprzednie przeglądnięcie magazynu nim oddamy go w wątłe ręce dziecka. Zwlekałem z tym do po świętach, żeby komuś przypadkiem nie zepsuć humoru i nie zaprzątnąć jego głowy doczesnymi problemami, gdyż jak wiadomo w święta najważniejszy jest duży brzuch i tzw. "pełna d..a".

czwartek, 25 grudnia 2008

II.

Dzieciątko miało wielki wór i przyniosło wszystko, co trzeba. Dało możliwości gry w GTA IV i zarazem zlikwidowało problem wypełnienia czasu wolnego. Hmm, ciekawe kto napisze esej na temat cyklu koniunkturalnego. Aha, są święta. Można wszystko odkładać na potem... Święta z rodziną powodują "trudne powroty".
A! Świerk nie puszcza korzeni tylko gałązki. Do siego!

środa, 17 grudnia 2008

chcesz czytać? to czekaj.

Wychodząc rano z domu wcale a wcale nie spodziewałem się tego, co nastąpiło za półtorej godziny. Dojazd do uczelni przebiegł zwyczajnie, bez przeszkód. Schody zaczęły się, kiedy nieuprzejma pani z okienka (ciekawe czy na liście przed jej nazwiskiem widnieje mgr). Okej, wstępna procedura wyrabiania mojej karty bibliotecznej trwała w miarę szybko i mogłem już wypożyczać. To "już" niestety nie było takim już już. Miałem zapisane książki, które chciałbym wypożyczyć, ale nie wystarczy zapytać panienki z okienka. Ugh, kazała iść do czytelni piętro wyżej, sprawdzić w katalogu bibliotecznym, czy są dostępne. A co na górze? Kolejka do komputera na długość 10 osób. Wpadłem na pomysł, żeby sygnatury spisać z komputera w sali komputerowej, bo tam przecież nie ma tłoku. Jest, mam sygnatury. Pędzę zadowolony do okienka i co słyszę? Dwie pozycje są na wydziale w... Bielsku-Białej, jedna tylko "w czytelni" a ostatnia w bibliotece katedry marketingu. Mina zrzedła... I tak wyszło na to, że muszę zamówić dokument na komputerze koło czytelni, do którego jest taka kolejka. Odstałem swoje, ale zalogować mi się nie udało a ułomkiem komputerowym nie jestem. Pewnie dlatego, że miałem kartę tymczasową. Poszedłem zatem poinformować o fakcie niemożności panią z dołu a ona mi na to, że mam iść po prostu do czytelni z "tą kartką". O Matyldo, jeszcze nie widziałem, żeby kobieta tak często zmieniała zdanie. W czytelni się udało, ale czas oczekiwania to 15-20 minut. Wykorzystałem go na podróż do katedry marketingu. Hmm, biblioteka samooobsługowa - jak miło. Na półce z numerkiem 67 pusto. Mimo to wręczam miłej (o! da się?) starszej pani moją karteczkę a ona przynosi mi książkę. Niemożliwe, żeby nagle się tam pojawiła... W każdym razie w końcu mam jedną pozycję a z budynku wychodzę jąkając się. W czytelni głównej czas się zatrzymał i 20 minut się wydłużyło. Zdecydowałem, że nie będę się tłoczył z motłochem i ruszyłem w stronę Żabki. Zamknięta. Dwie kobiety nosiły skrzynki z piwem. Jest jeszcze Ruch i pani z oczami, z których każde patrzy w swoją stronę. Przynajmniej nikt jej nie okradnie. Wracam do czytelni a tam... przerwa. Fak! Szczęście w nieszczęściu, za dwie minuty koniec, choć studenci twierdzą, że trzeba doliczyć pięć minut opoźnienia. Nie było tak źle i otrzymałem swoją książkę. W kserze 304A pani odmówiła skserowania całej i zasugerowała udanie się do dziekanatu. To tam się takimi rzeczami zajmują? Nieważne, książki w tej czy innej formie leżą na mojej półce i czekają na przerwę świąteczną, kiedy to będą mogły podzielić się ze mną swoją zawartością.
Taka przygoda akademicka. Krótka, dwugodzinna. Pewnie ktoś, kto bywa wcale nie jest zdziwiony czasem trwania, ale to był mój pierwszy raz. Pełen stresu, nerwów i potu na czole. Uff, to już za mną.

piątek, 12 grudnia 2008

chory?

Lament wznoszony jest już od początku tego tygodnia. Ciągłe pretensje, że jestem zmęczony, że leże z zamkniętymi oczami na łożu, nic nie mówię. Jestem po prostu zmęczony, gdyż ten tydzień był "tygodniem siłacza". W poniedziałek wyniosłem na śmietnik zużyte drzwi wewnętrzne. Kosztowało mnie to trochę niepotrzebnego potu, bo jak się później okazało sąsiad na nie reflektował i przyniósł je z powrotem. Fajnie, szkoda tylko, że wcześniej nie powiedział... Później tego dnia przyszła kreska na 15" monitor CRT, który zmienił właściciela, jak sądzę, na bardziej dbającego. W środę... O! W środę to było coś. Panowie z Chorzowa przywieźli nowe łoże, które z kuzynem musieliśmy wnieść. Nie było okrutnie ciężkie, ale rozdzielone na trzy części i każda o innej masie a zmienne rozmiary klatki na poszczególnych półpiętrach były powodem problemów z pokonaniem odległości pomiędzy parterem i czwartym piętrem. Spociliśmy się, ale łoże ładnie się komponuje. Na dokładnie jeszcze przeniosłem standardowy komputer w obudowie ATX i ostatnie drzwi, które mi pozostały z poniedziałku. I ja się pytam: czy siecioholizm mnie dotyczy? Całkiem niewykluczone, ale chyba nie w tym najbardziej patologicznym stopniu. Lubię być w "sieci", ale pozostałe podtypy wyróżnione przez Kimberly Young niezbyt mnie dotyczą. I wcale nie chowam się za mniejszymi.
Moje obecna potrzeba [dla informacji Dzieciątka, jak już będzie stajenka] to karta z rodziny HD4850, najlepiej Sapphire...

poniedziałek, 8 grudnia 2008

polecić Ci firmę?

Bardzo dobra ekipa montująca drzwi. Trzech chłopa nie umiało zamontować jednej klamki, męczyli się dobre trzydzieści minut i... nie zrobili. Śruba nie ta. Kabaret.
Dla poprawienia kawałek z Donnie'go Brasco. Dziewczynom polecam ze względu na Deppa a chłopcom dlatego, bo to męskie kino jest. Mój ulubionym moment zaczyna się w 55 sekundzie.



- Czemu zapłaciłeś za drinki? Cwaniacy tak nie robią.
- Nie wiedziałem.
- Piją za darmo.
- Ok.
Jak tu zostać cwaniakiem...

piątek, 5 grudnia 2008

sprawiedliwości stało sie zadośc.

No! Pewnie sobie nie zasłużyłem, ale w końcu tak ciężko pracowałem, że jakaś nagroda mi się należy. Zważywszy na ogólne problemy z GTA IV pewnie jeszcze długo nie zagram, chyba, że R* w końcu należycie przyłoży się do swojej roboty. Wracając do prezentu mikołajowego - udało się zachować moje super wielkie chłodzenie procesora, bo boxowe to wiadomo jakie jest. Może ta informacja się komuś przyda: chłodzenie z podstawki 754 pasuje do AM2. Jeszcze tylko w przyszłym roku jakaś porządna grafika i będzie sprzęt na poziomie a nie jak do tej pory jakieś odrzuty po kolegach.
I jeszcze mała instrukcja dla tych, którzy być może chcą a nie wiedzą jak. Ci niezarejestrowani.

niedziela, 30 listopada 2008

seriale.

Ostatnio robi się tutaj smutno. Tylko teksty o niczym, które pewnie i tak nikogo nie skłaniają do refleksji.
Dzisiaj będzie o serialach. Chyba każdy z nas obejrzał w życiu przynajmniej kilka odcinków jakiegoś tasiemca. Na początek chciałem wspomnieć wspaniały serial kryminalny polskiej produkcji lat 70. a mianowicie 07 zgłoś się. Wręcz wspaniała rola Bronisława Cieślaka jako porucznika MO. To tylko przykrywka, bo wszyscy wiedzą, że w życiu prywatnym (a może służbowym) wykręcał takie numery, że cała Polska go uwielbiała. W dalszym ciągu pełno przecież aluzji do Borewicza i pomimo, iż był kawałem chama nikt o nim źle nie myśli. Pokrótce należy przytoczyć również niekończącą się opowieść, czyli Modę na sukces. Rozsławione imię Ridge kompletnie nic mi nie mówi, nawet nie wiem na czym cała ta historia się opiera. Niewątpliwie serial ma fanów na całej kuli ziemskiej, ale czy naprawdę można tak ekscytować się tym, co się tam dzieje? Znane są sytuacje, kiedy jedna z bohaterek umiera przez trzy epizody. To dobre dla ludzi na oddziałach geriatrycznych, bo cała reszta już dawno dostała by zawału z powodu tak wysokiego tempa akcji. I wreszcie nasz wspaniały evergreen Klan. Obojętnie kogo zapytam ma jakąś ulubioną/nielubianą postać. Weźmy na ten przykład takiego męża Pawła Lubicza. Kochający ojciec, przykładny mąż. Chociaż... ostatnio jak oglądałem kręci coś z jakąś lekareczką z przychodni. Czyżby mały romansik? Odważne byłoby to posunięcie ze strony scenarzystów biorąc pod uwagę godzinę emisji oraz zróżnicowanie wiekowe widzów. Z drugiej strony pani Ross (szacunek dla tej pani za twórczość muzyczną: "Nie lubię wielkich samochodów/ Limuzyn z eleganckich sfer"), czarny charakter. Zawsze wredna, tylko kiedy coś chce robi maślane oczy. Jak się tak zastanowić to tam chyba każdy ma coś na sumieniu. Polecam rzucić okiem na obsadę. Przesiesiemy się teraz w bajkowy świat serialu Teraz albo nigdy, którego drugi sezon dobiegnie końca dzisiejszego wieczora. Już samo intro powie wiele o samym serialu, gdzie wszyscy żyją radośnie, praktycznie nie pracując a jeśli już to w idyllicznych warunkach. Perypetie miłosne ostrzegają przed zbytnim igraniem z dziewczętami. Zapomniałbym o najważnieszym powodzie dla którego oglądamy tenże serial - krzywonoga Marta Żmuda-Trzebiatowska. Podczas oglądania wyzwala się we mnie dziwna potrzeba posiadania... notebooka. Dlaczego dziwna? Bo jest on mi niepotrzebny i lepiej rozwinąć sprzęt stacjonarny. Z drugiej strony szpanersko jest mieć laptopa i nigdy, ale to nigdy nie wynieść go z domu, prawda? Taki może być przepis na "Jak z fantazją rzucić na chodnik 1000 złotych". W każdym razie kto jest fanem Martusi ręka w górę. Pora na Gotowe na wszystko. Nie wiem dlaczego zawsze tłumaczę się z oglądania losów gospodyń z Fairview. Pewnie dlatego, że jest to serial stworzony z myślą o kobietach, żeby mogły sobie popatrzeć jak to inne mają gorzej. Pewnie na amerykańskich widzkach nie robi to wrażenia a dla polskich gospodyń... serial nadawany jest zbyt późno. Poza tym, że kobiety jeżdzą tam DB9 Volante i 350Z Roadster to nic ciekawego się nie dzieje... Pierwszy sezon Dextera zrobił na mnie ogromne wrażenie. Żeby tak bez pardonu pokazywać jak prawy policjant (to tak jak "spadać w dół") morduje z zimną krwią człowieka? Co prawda nigdy nie zabija niewinnych, ale czy aby częstotliwość tych zabójstw nie jest zbyt duża? I nie potrzeba gwiazdorskiej obsady, by chciało się oglądać. Wreszcie moje ostatnie odkrycie! To znaczy nie bezpośrednio moje, gdyż dostałem cynk co dobre. Widziałem zwiastun w telewizorze i pomyślałem: Duchovny? To się nie może udać. Ktoś, kto zazwyczaj poleca dobre i tym razem się nie pomylił. Niestety, serial sprośny do bólu. Taka przesada czasem wywołuje małe obrzydzenie. Główny bohater podobnie jak Dexter ma dwie cholernie różne natury. [Chyba jest spod znaku bliźniąt]. Najpierw wykorzystuje seksualnie kobietę przypadkowo napotkaną w supermarkecie a później płacze na koncercie swojej dwunastoletniej córki. Jak sądze po Z Archiwum X i tak nie mogła mu się lepsza rola trafić. Pointa jest taka: seriale trzeba oglądać, bo uczą bawiąc. Czy jakoś tak...

sobota, 29 listopada 2008

dziad.

Popatrzcie na tego dziada. W czwartek wieczorem chciałem skorzystać z tego dobroduszności, ale się wielmożny pan obraził. Głaskałem, prosiłem i... plułem, ale za nic nie chciał ustąpić. Tak czy owak musiałem skorzystać z usług jakże przystępnie świadczonych przez KZK GOP ("Zawsze spóźnieni"). Jak się później okazało, z pomocą człowieka bardziej wiedzącego, przyczyną awarii wcale nie jest słaby akumulator. Nie trzeba było mi już nic więcej mówić - wiedziałem, że silnik nie chciał się uruchomić z powodu braku paliwa. Jak ja lubię ten stan rzeczy. Pod tym względem życie dość mocno mnie doświadczyło. Czasem na wesoło, innym razem trochę mniej, ale zawsze skutki były w miarę przewidywalne. Tym razem auto stało na parkingu cztery dni nieruchomo i nagle benzyna się zdematerializowała? No chyba, że ktoś nim jeździ bez mojej wiedzy... Dzięki temu incydentowi mogłem powrócić to czasów liceum i przejechać się taksówką. Och i ach!
Ciekawe co by się stało, gdybym na przykład był takim budżetowym Bondem, bez DBSa i ścigałbym jakiś czarny charakter a mój wóz odmówiłby posłuszeństwa? Aston wjedzie wszędzie, wytrzyma ostrzał z broni najcięższego kalibru, rozwali samochody przeciwników. Jeśli auta klasy GT są takie w rzeczywistości to dlaczego tak niewiele jeździ ich po naszych ulicach? Może dlatego, że nie ma też dziewczyn Bonda w prawdziwym życiu. Takich, które dają się uwieść urokowi osobistemu i idą do łóżka przy pierwszej nadarzającej się okazji. Agenci MI6 mogą śpiewać:
To be famous is a nice
Sick my dick, lick my ass
In limousines we have sex
Everynight with my famous friends.

czwartek, 27 listopada 2008

jak to miło jest móc sobie pospać.

Najpierw jechałem na rolkach, na środku ulicy. Na rondzie odwróciłem się do tyłu i ujrzałem grupę osób na motorach. Ich szefem był Piotr Kraśko a pozostali to jego rodzina, czyli dzieci. Mieli małe motorki i wyglądali jak banda harleyowców. Pomyślałem nawet dlaczego ten prezenter radiowy (którym p. Piotr oczywiście nie jest) jedzie za mną. Pewnie po prostu sobie jechali a nie, że za mną. W każdym razie moim oczom ukazała się ogromna góra, pod która wjechać na rolkach byłby problem. Dlatego skręciłem w prawo na jakiś parking, gdzie nagle znalazła się kupa innych rolkarzy i jeden koleś na białym rowerze. Ktoś niechcący wjechał pod koła roweru i nawet przyjął cała winę na siebie - pamiętam, że mnie to zdziwiło. Potem parking (to był parking?) nagle się skończył i zaczęły się zabudowania domków jednorodzinnych. Skrót do pokonania góry, o której wcześniej była mowa przebiegał tuż obok jednego z takich domów. Niestety nie tylko ja go znałem i gro ludzi podążyło za mną. Do pokonania była drabina sięgająca pierwszego piętra. Taka przeszkoda z rolkami na nogach to i tak niezbyt wielkie wyzwanie. Nieszczęśliwie na jej szczycie zaklinowała się matka z dzieckiem. Dziecko było już w zasadzie bezpiecznie, ale matka zaczynała zmierzać ku dołowi. Zablokowałem jej ciało tworząc przegrodę z mojej ręki, wcale nie naruszając jej nietykalności cielesnej. Zaczęła się rozmowa i trochę nie pamiętam, co się wtedy działo wokół. Okazało się, że jakiś chłoptaś w piżamie podpadł policji. Ta chyba nie do końca umiała sobie z nim poradzić, bo zabarykadował się w domu. Wezwali AT (oddział antyterrorystyczny) i ci albo go zastrzelili, albo podpalili - a może obydwie opcje naraz. Zabawa im się spodobała i zaczęli gonić rolkarzy. Ja chyba zacząłem uciekać z tą nieszczęsna kobietą i jej dzieckiem po jednym z domków. W każdym razie w końcu dotarłem na szczyt tej góry...
[międzyczas: Marcelina Pe. narzeka za zbyt duża ilość wódki na imprezach]
Po raz kolejny uczestniczyłem w kursie na ratownika. Przedzieraliśmy się przez rzekę, taką jak te w Wietnamie. Ktoś przede mną próbował iść po zanurzonych w wodzie gałęziach, lecz niestety spadł. Nawet nie próbowałem powtarzać jego błędu i od razu rzuciłem się w toń, płynąłem stylem nieistniejącym. Woda sięgała mi jedynie do pasa a tułów był względnie wyprostowany. Wydawałoby się, że płynąć tak się nie da a mnie mimo to się udawało. Pozycja ta kojarzyć się może z kaczką... Ni z tego, ni z owego pojawił się przed nami (kursantami) ogromny budynek. Pierwsze dostępne piętro było bardzo wysoko a dostęp był jedynie po bardzo długiej (znowu?) drabinie. Wewnątrz pełno dziewcząt, gadka-szmatka. Przerwano nam zabawę, gdyż odbywała się odprawa i prowadziła ja jakaś nauczycielka z podstawówki. Ci z owsikami w tyłkach wzięli śrubokręty w dłonie i zaczęli rozmontowywać telewizory, na oczach pań przełożonych z domu poprawczego dla dziewcząt. A z okna widać było Miami nocą...

poniedziałek, 24 listopada 2008

śliska się.

Idę sobie i zastanawiam się jako to jest, że kobiety zimową porą nigdy nie mogą chodzić jak wytworne damy. Utykają, ślizgają się, potykają. Dlaczego latem nie ma takich problemów? Czyżby producenci butów niespecjalnie przykładali się do swojej roboty? W mojej opinii obuwie zimowe winno mieć podeszwę w stylu "traktor". A może wszystkie Polki mają obuwie haute couture? Umieszczanie filmu na stronach zostało wyłączone na żądanie, ale polecam obejrzeć ten link. Bo na przykład mężczyźni relatywnie mniej się przewracają na zmrożonych chodnikach. A trzeba Wam wiedzieć, że była w moim życiu taka zima, którą przechodziłem w adidasach (firmy Nike) do gry w koszykówkę. Co prawda przebywałem tylko drogę dom-przystanek-szkoła i z powrotem, ale ryzyko zawsze jest, prawda? Tego roku raz wyszedłem w niestosownych trzewikach i nie powtórzę tego błędu. Po ciemku, z górki, na zakręcie można sobie nieźle pojeździć - prawie jak na Pułaskiego. Nie należy oczywiście przesadzać w drugą stronę i kupować walonek albo trepów dla ciecia (czytaj dozorcy). Skutek tego może być taki, że ktoś się do nas zwróci z prośbą o odśnieżenie obejścia. To już może zaboleć... Nie tak mocno jak złamana ręka, ale zawsze.

niedziela, 23 listopada 2008

zima, zimno, lód.

Miało być coś innego na zdjęciu, ale przez pieprzoną Coca-Colę dostałem czkawki i nie umiałem utrzymać aparatu. W każdym razie chciałem pokazać śnieżycę a wyszło coś... niecenzuralnego. W zasadzie to każdy może sobie wyobrażać co chce, interpretacja dowolna. Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że nie mam opon zimowych. Muszę jak najszybciej jakieś zdobyć, bo wierze, że jeśli auto postoi w takich warunkach przez tydzień to potem będę mógł tylko zepchnąć je z urwiska. Gdyby ktoś coś słyszał o 12" zimówkach byłbym zobowiązany. Tymczasem muszę jeździć do pracy autobusami i strasznie marznąć. Później biec do domu, żeby nie było mi zimno też muszę. Jeszcze dwa lata temu bym zaryzykował - teraz już nie. To chyba znaczy, że dojrzałem, co? Dzisiaj przyjedzie po mnie p. Grzegorz. Sam się zadeklarował, chyba mnie "bardzo lubi". Nie miałem serca odmówić. Nie wiem, czy to forma zadośćuczynienia czy tylko chęć spełnienia dobrego uczynku. Dla mnie nie ma to znaczenia.
Na regały rzucili jakieś skrzyneczki przyozdobione brokatem. Wszystkie kobiety podchodzą, otwierają i się cieszą a ich faceci tylko patrzą z uśmiechem. Nie powiem, żeby mnie to nie zaintrygowało. Dwie takie szkatułki zostały ukryte pod ladą przed klientami, bo jakaś kierowniczka chce je kupić, ale widocznie jeszcze nie ma na nie pieniędzy, nie wiem. A co jest w środku? Tona jakichś tanich kosmetyków do makijażu. Masakra. Normalnie każda dziewczyna się tym podnieca. Nieważne, że potem brokat jest poprzyklejany na rękach oraz ubraniu. Na szczęście nie wiem jaką cenę ma to "cudo", lecz nie spodziewam się niczego drogocennego.

sobota, 22 listopada 2008

testy.

13 listopada br. otrzymałem drogą mailową wiadomość od Akademii, że 19 listopada odbędzie się test kompetencji sprawdzający nasze kompetencje analityczne, matematyczne, kierunkowe i językowe. Brzmi fajnie, co? Niestety kiedy pani położyła przede mną karty pytań i odpowiedzi przez pierwsze pięć minut nie umiałem dojść do siebie i czytałem jedno pytanie w kółko. Później dotarło do mnie, że czas nagli i trzeba jakoś dobrnąć do końca a szczerze powiedziawszy nie było to takie proste. Pierwsze piętnaście pytań to była masakra. Same matematyczne i statystyczne dziadostwo. Niektóre zadania zaczynały się dosyć przyjemnie by potem nagle: sprawdź, czy dla podanego X równanie jest prawdziwe. sinα + cosα - tgα = 0 dla α=30˚. Dla mnie równanie nie do rozwiązania a z komórki, kalkulatora ani innych narzędzi nie mogliśmy korzystać. Później w części ekonomicznej pytano nas przedstawicielem jakiej szkoły był Karol Adamiecki. Co z tego, że to patron naszej szkoły? I tak nikt nie wiedział... Przynajmniej na koniec usłyszałem soczyste "dziękujemy" od pani pilnującej. Wyniki w środę.
Na szczęście na teście z Makroekonomii nie było już tak trudno. Zastanawiałem się tylko przy dwóch pytaniach i niestety jedno mi nie siadło. Ale 5,5 na 6 zdobyłem. Niezła byłaby siara gdyby ktoś na przykład odpowiedział tylko na cztery pytania i pani doktor nagłos wyczytałaby jego wynik - chyba by się spalił ze wstydu.
Kolejny test odbył się w autobusie. Troszkę się zmęczyłem rannym wstawaniem, więc w drodze powrotnej słuchałem już tylko empetrójki. Na jednym z przystanków wsiadły dwie dziewczyny, jedna z garbatym nosem w stylu jewish. Teoretycznie nie słyszałem co mówią, bo były w znacznej odległości. Jednak w pewnym momencie ta druga pyta się dziewczyny siedzącej koło mnie, czy ustąpi miejsca, bo koleżance zrobiło się słabo. Dziewczyna schodzi a... Żydówka siada. Rozbiera się i siedzi. Musiałem cały czas udawać, że nie wiem co się dzieje, choć posiadałem informacje, która najpewniej ulżyłaby jej cierpieniom. Wsadzenie głowy między nogi.Przyczyną omdleń jest niedostateczna ilość tlenu w mózgu. Zatem ściągnięcie swetra nie poprawia sytuacji a w zimnym autobusie może prowadzić do przeziębienia. Jednak nie mogłem nagle wyskoczyć z radą, bo jeśli nie zareagowałem na samym początku to później nie miałoby to sensu. Czułem skruchę tylko przez chwilę - do czasu aż zaczęły rozmawiać o chłopakach. Wtedy pewnie czuła się już dobrze. Takie perypetie...

wtorek, 18 listopada 2008

nie piłuj.

Dzisiaj rano obudził mnie sąsiad z dołu śpiewający jeszcze głośniej niż wspaniali wokaliści/wokalistki ukryci w jego znakomitym sprzęcie hi-fi (czyt. hi-fi). Generalnie nie mam nic przeciwko takim pobudkom, bo kiedyś w końcu trzeba się poderwać z pryka. Muzyka zawsze lepsza niż kłótnia syna z rodzicielami, bo i tak bywało. W dodatku zostałem zaskoczony poziomem wykształcenia lingwistycznego tegoż młodzieńca, nie boi się śpiewać w języku obcym. Gdy byłem młodszy też śpiewałem różne piosenki nagłos, tak, że sąsiedzi cierpieli. A skąd o tym wiem? Jedna pani kiedyś pochwaliła mój wokal, opowiadając mojej mamie, iż wykąpać w spokoju się nie może. Od tamtej pory nie śpiewam już tak głośno, bo o całkowitym zaprzestaniu śpiewu mowy tutaj być nie powinno. Nie ma się czego wstydzić, gdyż każdy kto mieszka w bloku ma na swoim koncie jakiś kompromitujący incydent. Ci z domków jednorodzinnych to nudziarze...
Z drugiej strony głównym tematem ma być ostrzeżenie przed oglądaniem piątej odsłony horroru Piła. Już czwarta cześć była gniotem pewnie za sprawą scenarzystów, którzy dają popis również w najnowszej opowieści o pułapkach Jigsawa. Od horroru oczekujemy strachu, takiego który trwa możliwie jak najdłużej (bez wywoływania śmiechu). W Pile V możemy odnaleźć inną definicję gatunku. Hej, zróbmy coś strasznego, co trwa półtorej minuty a później puścimy jakieś smuty z fedziami w roli głównej! Zabieg ten poczyniony został w celu uniknięcia pośmiewiska, jak sądzę. Te strachy nie budzą już takiej grozy jak kiedyś, większość akcji dzieje się w ciemnościach i zdjęcia wyglądają właściwie tak, że nic nie widać. "Gracze" rozwiązują zagadki w mgnieniu oka i w gruncie, rzeczy nie ma znaczenia, czy ktoś umrze czy nie - ani dla widza, ani dla rozwiązania się sceny. W tego typu filmach, trzeba widzieć, żeby się bać, ale widocznie reżyser miał inny punkt widzenia i chciał wypłynąć na ocean zwany "kinem ambitnym". Mnie ten zabieg kompletnie nie przypadł do gustu.

niedziela, 16 listopada 2008

krakowska tradycja - odsłona 08.

Zdjęć nie ma za dużo, gdyż aparat znajdował się na wierzchu bagażu podręcznego, który z kolei leżał za półce nad głową i nie chciało mi się go ściągać. Dlatego też nie ma obrazka ze składu kolejowego, jakże lubianego. Założenie było takie: najpierw zwiedzamy (i nie tylko Galerię Krakowską, bo bez tego to się już chyba nigdy nie obejdzie) a potem wracamy na imprezę o czym za chwilę. Najpierw znaleźliśmy się w pewnej lodziarnio-kawiarni, gdzie jakieś siedem miesięcy wcześniej jedliśmy lody na gałki. Tym razem weszliśmy już do góry, by uraczyć nasze podniebienia czymś bardziej wyrafinowany. Kawiarnia znajduje się na Grodzkiej, więc to chyba do czegoś zobowiązuje i na szczęście nie chodzi tylko o ceny, ale również dobry smak.

Od prawej mamy zatem: 15 i 19 złotych. Moim zdaniem nie jest najgorzej, skoro ciastko na 3 Maja w Katowicach potrafi kosztować 12 złotych... Co więcej, w tej lodziarni jest bardzo duży wybór drinków alkoholowych i atrakcje w postaci tortu dla dzieci lądującego na ziemi. Swoją drogą byłem zaskoczony w jak krótkim czasie paniom udało się przygotować kolejny dla zniecierpliwionych małych gości. Później, z pomocą strażników miejskich, którzy pokazując ręką w lewo mówili "w prawo", udaliśmy się na Gołebią, gdzie znajduje się przyjemna kawiarenka z darmowym dostępem do internetu, lecz nic nam po nim. W gruncie rzeczy szliśmy tam targani wspomnieniami z przeszłości Justyny. Grunt, że na Brackiej nie padało. W końcu znaleźliśmy się w jakiejś galerii sztuki, gdzie akurat wystawiano zdjęcia z World Press Photo 2008 - byliśmy "strasznie zaskoczeni". W dodatku wyszliśmy na wielkich inteligentów, bo Justynka spotkała tam koleżankę z liceum. Też mi wyjątkowe miejsce...

W końcu nadszedł czas tej pierońskiej imprezy, choć kiedy się zaczynała to jeszcze nie wiedziałem, że będzie taka bolesna. Wreszcie dowiedzieliśmy się wszyscy, że Obama to kobieta. Posiadłem umiejętność czytania encyklopedii z pamięci, z zamkniętymi oczami. Ogólnie to byłem... nieuprzejmy, za co serdecznie wszystkich przepraszam - na pewno nikt się nie gniewa. Dostałem światłowstrętu i chciałem wypie... wyrzucić stolik z Ikei, który notabene chcę teraz kupić do swojego pokoju. Szkoda, że weekendy w Krakowie trwają tylko dwa dni...

środa, 12 listopada 2008

przekręt.

Chciałem raz na zawsze wyjaśnić sprawę z tą rzutka, którą, jak niektórzy uważają, przyniosłem swego czasu do szkoły, znaczy gimnazjum. Streszczę dokładnie, jak to było. Miałem w domu tarczę z trzema rzutkami, ale mi się znudziła i ją wyrzuciłem, lotki zostawiłem, bo przecież szkoda, nie? Wychodząc do szkoły wziąłem jedną ze sobą i zanim do niej (szkoły) dotarłem rzuciłem nieszczęsną lotką w szyld sklepu meblowego. Wbiła się ładnie i została na swoim miejscu a ja ze świadkiem tego zdarzenia udałem się do szkoły. Podczas jednej z przerw między lekcjami pochwaliłem się innemu koledze, że ta właśnie rzutka wbita jest w szyld i jeśli ma ochotę to bez problemów może wejść w jej posiadanie, wystarczy, że ją sobie stamtąd ściągnie. Nie pamiętam teraz, czy poszedłem z nim, czy zrobił to w pojedynkę. Niemniej lotka znalazła się na terenie szkoły. W czasie jednej z lekcji, tzw. zastępstwa, pod nieobecność pani nauczycielki, kolega będący nowym właścicielem lotki skierował jej lot w stronę skroni innego kolegi. Ten z kolei nie omieszkał zgłosić tego faktu pani dyrektor, czego skutkiem było wezwanie mnie "na dywanik" w charakterze głównego podejrzanego. Przedstawiłem wtedy tą samą wersję i zostałem oczyszczony z zarzutów. To jest moje oficjalne stanowisko i polecam się go trzymać podczas tworzenia swojej opinii o mnie jako przestępcy.

wtorek, 11 listopada 2008

dwa.

Z okazji naszej wielkiej uroczystości wybraliśmy się na jesienny spacer, na poszukiwanie dzika. Najwidoczniej nie tylko my mieliśmy taki pomysł, bo przy wjeździe do mojego ulubionego rezerwatu buków stało ze trzydzieści samochodów. Musieliśmy się udać do innej części lasu. Były flary i ostre słońce.

Choć tak naprawdę chodzi tylko o to, żeby jak się odejdzie od auta to je zastać po powrocie. Do tej pory nam się udaje.
Jak są jakieś okazje to trzeba kupić prezent. Nie ważne, że dwa tygodnie wcześniej ustaliło się inaczej. Ja na ten przykład uważam, że jeśli chce się komuś coś dać to można to zrobić kiedykolwiek, nie czekać na okazję. Dlatego tymże tropem podążam. I tak: długo, długo nic a potem lawina. Może trochę hiperbolizuję, ale twierdzenie to nie leży po drugiej stronie prawdy. Po minie Justynki można wywnioskować, że tak czy owak jest zadowolona. Przynajmniej ja chcę tak tą facjatę interpretować.

Ku czci byliśmy też U Michała, gdzie średnia wieku klientów zdecydowanie nie była nam bliska i długo tam nie zabawiliśmy. Udaliśmy się czym prędzej do kuzynostwa, bez konkretnego celu a już na pewno nie po żadne dobra materialne. Wtem naszym oczom objawiła się pełna butelka wina domowej produkcji, zmierzająca w moje ręce. Niestety wziąłem tabletkę przeciwbólową, po której kategorycznie nie wolno spożywać alkoholu. Może i dobrze, bo nie wiadomo jakie bzdury mógłbym teraz wypisywać. Za to po raz kolejny ujawnił się mój skrywany talent komputerowy i mogłem pomóc bliźniemu w potrzebie. Szkoda tylko, że znów temu z rodzaju życiowa niesprawiedliwość.
A w ogóle to otrzymałem ten sam prezent, co w zeszłym roku. Mam nadzieje, że już zawsze będę go miał, bo jest... wstrząsający. I na pożegnanie, by utrzymać niedawno powstałą tradycję: 2 + dyptyk.

poniedziałek, 10 listopada 2008

co z nimi.

Muzyka Chromatics wprowadza mnie w stan zadumy. Nie nad tym co było, lecz nad tym, co mogłoby być, gdybym wygrał te 4 miliony złotych. Nie gram, ni razu w życiu nie spróbowałem, ale pomarzyć zawsze można, dzieci powinny mieć taką możliwość. Oczywiście pewną część tej sumy przeznaczyłbym na dobra materialne i wymienię tutaj kilka, na które na pewno bym się skusił.
a) Nikon D3 (15,999) z obiektywem, powiedzmy, 85mm f/1.4D AF Nikkor(4,899) na dobry początek.
b) Obecny samochód albo bym roztrzaskał, albo oddał komuś potrzebującemu. Na pocieszenie kupiłbym Subaru Impreza WRX STI (200,200 przy kursie euro na 11.11). Już niech będzie ten hatchback skoro nie ma wyboru. Można podciągnąć pod hot-hatch.
c) Myślę, że MacBook Pro (9,359) byłby w stanie przynieść mi radość.
d) Bon na bierzące potrzeby dla Justynki (10,000).
e) Część, na tak zwane życie (10,000).
Tyle jestem w stanie wymyślić bez dłuższego zastanawiania się, więc nie jest to jakiś okrutny procent z wygranej. Razem daje to 250, 457, czyli niecałe 16% całości - żaden majątek. Pozostałą kwotę wpłaciłbym na lokatę długoterminową. Zdecydowanie nie w Polbanku ani żadnym Millenium.

Kupiłem (w pewnym sensie kupiłem) Newsweeka, którego głównym tematem jest Barack Obama. Bardzo chciałem coś na jego temat napisać, lecz niestety nie wiem zbyt wiele, magazynu jeszcze nie przeczytałem. Dowiedziałem się jedynie w przeddzień finału wyborów z radia, że wszystkie pieniądze, które pozyskał na kampanię prezydencką pochodzą z datków (ciekawe, czy kiedykolwiek będzie mi dane nacisnąc wspaniały button z napisem 'donate', niekoniecznie na stronie B.O.) ludzi dobrej woli i jeśli przestaną oni być ofiarodawcami (nie ofiarni) to nie będzie miał poważnych źródeł finansowania a partia nie będzie łożyła na jego polityczne zachcianki. Gdy już przeczytam artykuł, może coś jeszcze napiszę o nowym prezydencie USA, bo na razie nie mam zbytnio sprecyzowanego zdania na jego temat. Przyjmuję, że jeśli większość ludu go wybrała nie może być aż tak zły. Chociaż z Georgem W. Bushem bywało różnie. A! W radio mówili też, że Ameryka żyje z wojen, więc Obama pewnie będzie musiał coś w tym kierunku zrobić, w obliczu kryzysu... Tym samym mogą sprawdzić się przepowiednie, że kiedy czarnoskóry zostanie głową US to rozpęta się III Wojna Światowa. Pożyjemy, zobaczymy, jak to mówią...

sobota, 8 listopada 2008

czterdzieści i cztery.

Dzięki uprzejmości Tomasza Ka. mogliśmy po raz drugi spróbować swoich sił w tej jakże pięknej grze zwanej kręglami. Niebieskie kupony zamieniliśmy na rzuty i nawet buty dostaliśmy za darmo. Ciekawe, czy radosne kupony otrzymaliśmy za sprawą małej blondyneczki, która wówczas nas obsługiwała. Wynik gry był z góry przesądzony, więc nawet nie będę go tu przytaczał. Justynka w domu potrenuje z puszkami to może kiedyś mi dorówna. Jest jednak jeden feler - bolące stawy dłoni. I to nie tylko moje ogromne, bo innych też bolą. Punkt 44 nieszczęśliwie jest niedaleko SCC i grzechem byłoby tam nie wpaść, przy okazji. Oczywiście znów namierzyliśmy tyle fajnych rzeczy, że moje dwa konta bankowe by tego nie uniosły. Na szczęście szczypta silnej woli i brak karty debetowej pozwoliły nam odejść z podniesionym czołem. W tym czasie miało też miejsce spotkanie na szczycie. W kolejce po jakże zdrowe cheeseburgery oraz frytki spotkałem pewnego kolegę z klasy licealnej. Było to dla mnie niesamowite, że akurat tam się to stało. I to zaskoczenie stanem rzeczy. Ale nie uprzedzajmy faktów, gdyż ja nie miałem odwagi spojrzeć a cią... A nie będę plotkował!
[zdjęć oczywiście nie ma, bo durny Łukaszek ma fotofobię, czy coś...]

Jeśli macie problem z małym dzieckiem, które nie chce jeść, mogę polecić jedno zdanie-rozwiązanie, które na pewno przyniesie jakiś rezultat. Oczywiście należy je skierować do takiego niejadka i czekać co nastąpi. Rezultat może być nieprzewidywalny i nie ponoszę za to odpowiedzialności. Stosujecie na własne ryzyko. Oto ono: "Jedz, bo tak oberwiesz po grzbiecie, że ci morda spuchnie". Gdybym uraził czyjeś uczucia to przepraszam.

piątek, 7 listopada 2008

tożsame?

Wydaje mi się, że padłem ofiarą spisku marketingowego. W ciągu października używałem pasty 3D WHITE Active Freshness, nie potrafię określić przez jak długi czas. Pasta się skończyła i zdecydowałem się (skuszony reklamą prasową) zakupić jej, jak sądzę, lepszą wersję 3D White LUXE. Wybrałem opcję glamour, gdyż wydaje się najlepsza dla mojego uzębienia. Wszystko było miło, aż nie porównałem obydwu tubek, które kupiłem jednocześnie, w domu (por. zdjęcie). Już pal licho objętość - większa ma 125ml a mniejsza o pięćdziesiąt mniej. Chodzi o to, że według informacji na opakowaniu mają identyczny skład a wiadomo o nim jedynie tyle: 0,321% fluorku sodu. A gdzie reszta składników? Jeśli faktycznie nie ma różnicy to po co przepłacać? Za większą tubkę zapłaciłem 5,94zł a z kolei ta mniejsza ceni się na 11,49. Cena wnet dwukrotnie wyższa... Używając tańszej wersji 3D WHITE nie zauważyłem znaczącej różnicy w kolorze szkliwa a przecież ma za zadanie wybielać. Nowa wersja LUXE ponoć daje rezultaty już po 14 dniach stosowania, ale mając ten sam skład, co większa siostra nijak nie może tego dokonać. Skoro już kupiłem to muszę zużyć i mam nadzieje, że zanotuję jakieś widoczne zmiany. Na pewno zamieszczę informację, jak się sprawa zakończyła.
I to jest moja własna opinia.

czwartek, 6 listopada 2008

liczby.

Dałem się omotać liczbom. Podczas zwiedzania Gliwic uległem negatywnemu wpływowi podróży windą, wpływowi na umiejętność trzeźwego myślenia nie będąc po spożyciu środków to utrudniających. A więc, gdy tylko wysiadłem z windy i zobaczyłem numer 208 cały świat przestał dla mnie istnieć. Nie miało znaczenia, że na kartce, która służyła mi za przewodnik miałem napisane 208B. Liczba ta zamroczyła mnie kompletnie i całe szczęście, że przedstawicielstwo tam mieszczące się świadczyło te same usługi z których chciałem skorzystać, bo aż strach pomyśleć w co mogłem się wplątać... Do końca byłem przekonany, że jestem tam gdzie powinienem i dopiero po podpisaniu umowy oświeciło mnie, że obok są pokoje oznaczone numerami 208A i 208B. Wbrew pozorom całkiem wyraźną czcionką napisane. Ale już tak zwane "after birds" (podsłuchałem w tramwaju) i pozostało tylko przelać pieniądze...
Moje wrażenia z podróży po Gliwicach? Dojazd do centrum przebiegł w miarę bez przeszkód, pamiętałem go jeszcze z czasów L-ki. Tak się swojsko poczułem, że aż nam opony na zakręcie z radości piszczały. Lecz to nieszczególnie spodobało się moim pasażerom a mnie owszem. No dobrze, dojechaliśmy do ścisłego centrum i żeby nie krążyć bez sensu zapytaliśmy przechodniów o drogę. "Tutaj główną drogą w prawo, potem na skrzyżowaniu w lewo, wciąć się w tramwaj i dalej prosto" - dobra, wskazówka do połowy prawdziwa, ale druga część tylko odwodziła nas od dworca. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że pan nie miał złych intencji tylko pomyliło mu się, w którym kierunku jest dworzec. Niestety wtedy nikt z nas nie był w stanie zweryfikować prawdomówności, gdyż nasza znajomość Gliwic kształtowała się w ten czas na poziomie 0,15%. Co mi się rzuciło w oczy to duża liczba przejść dla pieszych z sygnalizacją świetlną i żeby przejść trzeba swoje odstać. Już nie będę się zagłębiał w to, że ludzie nie wiedzą gdzie jest jedna z głównych ulic miasta... Jest jednak coś, co dziewczyny lubią najbardziej, coś co można bardzo łatwo znaleźć. Forum. Poruszanie się po tym centrum handlowym imo jest łatwiejsze niż po SCC, gdyż występuje ruch okrężny, dwupiętrowy i naprawdę trudno się zgubić. Sklepy, które nas interesują są a nie ma za to tych, którymi nie jesteśmy w ogóle zainteresowani a w SCC wprowadzają niepotrzebny zamęt. Z kolei biorąc pod rozwagę czas i koszt podróży górę bierze przyprawiająca o migrenę Silesia.

poniedziałek, 3 listopada 2008

ubuntu 8.04.

Taa, Łukaszkowi się już w tyłku nie mieści. Wszyscy (wszystkie dziewczyny) zachwycają się Vistą a ja sobie zainstalowałem Ubuntu. W zasadzie pierwszą przeszkodę napotkałem już podczas procesu instalacji i za punkt honoru uznałem, że muszę ja sfinalizować - choćby nie wiem co. Metodą prób i błędów w końcu się udało. Wszystko fajnie, 20 minut się pobawiłem i partycje z tymże systemem sformatowałem. W ten czas znalazłem inne... rozrywki i do tematu powróciłem ponownie, instalując ciekawy system po raz drugi. Na razie zdążyłem włączyć GIMPa i z tego wtajemniczenia jednak, z całym szacunkiem, wolę produkt firmy Adobe. Pobawię się pewnie jeszcze kilka dni i Ubuntu usunę, bo przecież nie ma sensu hodować dwóch systemów w nieskończoność.

Dzisiaj otworzyłem sobie rachunek w ING - miałem dosyć problemów z tym zasranym mBankiem. Przez długi czas było wszystko w porządku. Jakiś miesiąc temu zaczęli świrować i gubić moje niezbędne do życia pieniądze. Wyciągnąłem gruby kij a na nim transparent z napisem "dość". Teraz jeszcze poczekam aż wpłynie październikowa wypłata (bo wpłynie, prawda?) i sayonara - likwidacja.

niedziela, 2 listopada 2008

stronger.

Frank. Płyta dojrzewała u mnie od maja br. Obecnie jestem przekonany, że jest lepsza od Back To Black, którą goszczę już od lipca 2007. Aż nie mogę w to uwierzyć, że tak długo znamy się z Amy. Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłem ją na MTV w teledysku do Rehab. Pomyślałem o niej jako o dobrze prezentującej się dziewczynie. Nie zagłębiając się zbytnio w jej życie (niekoniecznie towarzyskie) z przyjemnością słuchałem ostatniego albumu. Stała się ikoną z powodu swojego koka a teraz nawet nie wiem, czy jeszcze żyje. Nawet jeśli to pewnie niedługo zejdzie z tego świata, tak jak wszystkie gwiazdy muzyki igrające z narkotykami... A szkoda. Ponieważ Rehab wszyscy znają na pamięć, chcę zaprezentować Stronger Than Me. Zapraszam.


Dziś pracowałem o dwie godziny krócej i nie ukrywam, że z jednego punktu widzenie jest to pocieszające. Chodzi o to, że pracuję o dwie godziny krócej - to jest ta "dobra" wiadomość. Chwileczkę. Jak się mniej pracuje to się mniej zarabia, nie? A jak się mniej zarabia to trzeba więcej pracować. No cóż, koło się zamyka i ta "dobra" strona kompletnie traci swój blask. Trudno, tak już musi być...
Miałem zaplanowany wieczór, ale się upiłem. Sam. Miałem zrobić konspekt na Makroekonomię. Poczytałem, co książki mają do powiedzenia na temat pomiaru PKB oraz Dochodu Narodowego i na tym się skończyło. Przy okazji zamknąłem z impetem szafkę, bo się rzuciła na mnie. Potem usiadłem za kierownicę. Na początku miałem problemy z jazdą na wprost, ale po kilku próbach z maksymalnym obciążeniem ośrodka równowagi w końcu udało mi się postawić w sytuacji prawdziwego kierowcy. W końcu V10 TDI to nie byle co i szacunek mu się należy. Później ułożyłem jeszcze szybko sudoku (wreszcie wiem na czym ta gra polega), po czym udałem się przewietrzyć.

sobota, 1 listopada 2008

lystopad.

1 listopada bardzo pozytywnie nastraja - wystarczy popatrzeć. Ciekawe, czy stracę głowę dziś, czy w przeciągu kilku kolejnych dni. Aha, dla chętnych czytelników konkurs. Można dla własnej satysfakcji zidentyfikować wśród śpiącej trójki moją osobę. Dodam tylko, że był to pojazd jednoosobowy, napędzany siłą mięśni i żeby zasiąść za kierownicą trzeba było stoczyć walkę na ryk i słowa. Chociaż może to drugie mniej, bo wiek osobników wskazuje na pierwotny analfabetyzm.
Jeśli byłby tutaj większy ruch można by zorganizować drugi konkurs - na najlepszą fotografię osoby spotkanej w pelzmantlu na cmentarzu. A tak to mogę się tylko sam pośmiać...

środa, 29 października 2008

nowy.

Na osiedlu pojawili się nieproszeni goście. Grzebią w ziemi pod pretekstem wymiany rur. Chwileczkę, skoro nic nie przecieka i działa jak należy to po co wymieniać? Lepiej położyliby nowy asfalt na drogach dojazdowych do parkingów, bo wołają o pomstę do nieba. Aż strach pomyśleć, co będzie zimą. Zwietrzyłem podstęp i uważam, że szukają zaginionej poszwy. Traktory jeżdżą tylko po chodnikach, żeby przypadkiem nie uszkodzić ewentualnego znaleziska. Z kolei koparki są małe i lekkie, ale kopią pod sobą dołki. Słyszano nawet o przypadkach kiedy to owe koparki atakowały przechodniów (głównie młode i... przystojne kobiety), żeby siłą perswazji wyciągnąć od nich informacje na temat położenia zagubionej poszwy.


Tak się złożyło, że jedna z takich kopar akurat szura pod moimi oknami i mam nie trwającą wiecznie okazję, by obronić dobre imię tych zastraszanych kobiet. Niestety ze względu na późniejsze konsekwencje muszę odczekać aż się ściemni i wtedy dopiero zaatakować. Zaatakować jajkiem. Może dwoma. Ofiara nie zorientuje się o co chodzi a już na pewno nie będzie podejrzewać uciśnionych kobiet. Á propos, taki nieśmieszny dowcip:
-Ile jąder ma Barack Obama?
-Oba ma.
Jeśli akcja się powiedzie to napiszę jaki był odzew, jeśli mnie pojmają to też kiedyś napiszę...

piątek, 24 października 2008

wirtualny chłopak.

Dzieci do pewnego wieku oszczędzając czas na poszukiwania towarzysza zabaw wymyślają go sobie. Taki wyimaginowany przyjaciel ma imię, swoje miejsce przy stole oraz zabawki. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego a już na pewno takie zachowanie nie powinno budzić niepokoju u rodziców. Zazwyczaj bywa tak, że gdy dziecko wejdzie w odpowiedni wiek (dojrzeje) to znajduje sobie realnych znajomych, z którymi może prowadzić słyszalny dialog. Czasami jednak dzieje się tak, że wydawałoby się dorośli ludzie przejawiają wspomniane wcześniej zachowanie. Najczęściej dotyczy to dziewczyn, które zostały zranione przez swoich byłych chłopaków. By móc przyznać się przed otoczeniem, iż nie są ofiarami losu, wyrzutkami społeczeństwa, szybko "tworzą" nowego kochanka. Jest on oczywiście białym krukiem a jego cechy szczególnie wyróżniają go spośród normalnych egzemplarzy.
Na przykład Agata ma "chłopaka" noszącego tradycyjne polskie imię a jest jednocześnie wykładowcą na jakimś uniwersytecie w Hiszpanii. Abstrakcja, nie? Jeżeli coś się wymyśla to z grubej rury - a jakże! Moim zdaniem tylko idiota uzna to za wiarygodne.
Z kolei Barbara słynąca ze swojej ponadprzeciętnej urody oraz braku akceptacji wśród grupy chwali się znajomością z mężczyzną czarnoskórym. Niestety informacje na temat charakteru tego kontaktu są utajnione. Nie spodziewałbym się wiele. Najwyżej mógł się jej zapytać na które piętro jedzie, gdy stali razem w windzie. Ten przypadek potwierdza regułę, że dziewczęta lubią sobie na temat mężczyzn fantazjować.
Natomiast mężczyźni biorą sprawy w swoje... ręce a wtedy to już tylko czekać na wydruk z ultrasonografu. Ale o tym to może kiedy indziej.

[Imiona bohaterek zmieniono, by chronić ich interesy]

środa, 22 października 2008

ice-truck killer.

Ciekawe, jak mocno trzeba mieć zwichrowaną psychikę by zostać zabójcą. Bycie psychopatą zdecydowanie ułatwia sprawę. Na przykład brak lęku oraz wykorzystywanie innych od swoich celów. Ja sobie to potrafię wyobrazić. Mnie w roli mordercy. Niekoniecznie takiego seryjnego, wystarczy tak od czasu do czasu, dla rozrywki. To wcale nie musi być takie trudne. Policja ma pełne ręce roboty, na świecie jest przecież tyle miejsc, w które ludzie rzadko chodzą. Można kogoś zakneblować, wepchnąć do bagażnika, wywieźć i na odludziu załatwić. Jest przecież prawdopodobieństwo, że akcja zakończy się powodzeniem. Nie trzeba używać broni palnej by odebrać komuś życie. Policja ma pełne ręce roboty i wcale nie jest powiedziane, że w ogóle przyłożą się do śledztwa. Mogą mieć za mało ludzi, zasobów, czasu. Policje zagraniczne wyglądają na tle naszych służb jak mistrzowie świata w swojej robocie. Jeśli o mnie chodzi to nie mam potrzeby zabić kogoś konkretnego, nie mam potrzeby zabić w ogóle. Tak się tylko zastanawiam jakby to wyglądało, gdybym był zmuszony. Istnieje nieskończona ilość źródeł pierwotnych i wtórnych, z których można czerpać sposoby. Chyba za dużo tego oglądam...

wtorek, 21 października 2008

w aucie.

Dziewczyny lubią samochody. Najważniejsze jest to, żeby jakoś jechały i żeby drzwi nie odpadły w czasie jazdy. Nadchodzi taki moment, kiedy dziewczyna bardzo ładnie się ubierze (bo zazwyczaj wygląda tylko ładnie) i nie chce psuć swojej fryzury wśród meneli w autobusie. Zakładam, że jedzie wtedy na randkę. A jak wiadomo na randkę najlepiej jechać samochodem.

Samochód już taki jest, że czasami może się popsuć. Najczęściej bywa tak, że złośliwy diabeł ujawnia swoją obecność i w sprytny sposób szpikulcem przebija oponę - najwrażliwszy element samochodu. Wtedy samodzielna kobieta musie wziąć sprawy w swoje ręce. Powinna chociaż udawać, że wie co robi a w ciągu kilku minut pojawi się jakiś miły pan, który chętnie pomoże. A może coś więcej...

Auto powinno mieć dużo miejsca z tyłu, bo... jak trzeba przewieźć jakieś zakupy czy coś... I najlepiej, żeby miało pięcioro drzwi - wtedy się łatwiej wsiada, rajstopy się nie zaciągają. Jeśli wszystkie warunki są spełnione to dziewczyna potrafi się bardzo pięknie otworzyć...

W ten czas dostajemy nagrodę w postaci loda. McFlurry z Lionem.

niedziela, 19 października 2008

upragniony poniedziałek.

Jestem siódmą osobą w historii, która cieszy się z nadejścia poniedziałku. Już w piątek nie mogę się doczekać tego cudownego dnia, rozpoczynającego nowy wspaniały tydzień. Zapytacie dlaczego. Nie jestem skory do tworzenie peanów na swój temat, ale są ludzie (z wyżyn społecznych) których zdaniem studia dzienne i praca zarazem to przejaw ambicji. Ech, ci co mnie znają ze szkolnej ławki dobrze wiedzą, że wcale do przesadnie ambitnych nie należę a poprzednie zdanie do tego jakby się odnosi. Więc dlaczego zdecydowałem się pracować? Bo lubię pieniądze (nie tylko te czterocyfrowe sumy) i właściwie tylko dla nich jestem w stanie tyle poświęcić. A poświęcam, moim zdaniem, sporo, ale o tym za chwilę. Wypada teraz pokrótce przybliżyć na czym nieszczęsna praca polega. W założeniu miałem być kimś, kto po uprzednim poznaniu chęci nabywczej klienta, pakuje i waży pożądany przez niego przysmak. Nie brzmi to może zbyt zachęcająco, ale lepsze niż grabienie liści o piątej trzydzieści. Przyjąłem propozycję z małą nutką niechęci, która zazwyczaj występuje u mnie gdy zaczynam robić coś, co nie do końca służy przyjemności płynącej z wykonywania jakiejś czynności. Jak czas pokazał klientów w ciągu całego dnia jest mikroskopijna ilość. Aby zanadto nie oddać się nieodpartej potrzebie spróbowania każdego ze znajdujących się na stoisku artykułów, musiałem wymyślić inne absorbujące zajęcie. I znalazłem nieodłączny atrybut naszych czasów a mianowicie telefon komórkowy. Zgodnie z zasadą bezpieczny polak przed szkodą (czy jakoś tak) załadowałem sobie na kartę pamięci pokaźna ilość gier Java, które wbrew pozorom potrafią wciągnąć, w szczególności w takim nieszczęśliwym otoczeniu. Najpierw była gra w stylu Tetris, tyle, że z żywszymi kolorami, które zachęcają do bicia kolejnych rekordów. Później byłem developerem, który budował wieżowce - od 10 do 40 piętrowych. Nie wszystko zawsze szło tak jak powinno, ale zabawa była przednia. W międzyczasie (bo zawsze jest jakieś w międzyczasie) pozwalałem wziąć pokusie górę i okradałem, zaspokajając w ten sposób swoją ciekawość. Następnie przyszła kolej na grę jakoś związaną z moimi zainteresowaniami - robienie zdjęć rybkom pod wodą. Jakież to dziecinne... Ostatnia gra przerosła moje oczekiwania. Ping-pong na plaży. Coś nieprawdopodobnego. A bryza to chyba, kurde, ma nas gdzieś. W dodatku murzyn za przeciwnika. Widział ktoś kiedyś murzyna grającego w pingla? Porażka. Jednak we wszystkich tych przypadkach sprawdza się reguła "przy grze czas miło płynie".
Przejdę teraz do strat. Zajęte weekendy oczywiście najmocniej wpływają na moją osobowość, która w ciągu czasu wolnego (jeśli taki występuje) powinna się rozwijać. Wierzcie lub nie, ale mam tysiąc lepszych rzeczy do zrobienia w domu i na świeżym powietrzu. Co więcej, mógłbym budować piękną masę tłuszczową spożywając niezliczone ilości pokarmów, jakże ważną w zimowe wieczory. A kto najbardziej cierpi i to nie ze względu na niklową "biżuterię"? Oczywiście Justynka. Była już tak zdesperowana, że zdecydowała się wybrać do kina na sean, który zaczynał się o 21:45. W niedziele. Po całym dniu czytania debilnych tekstów na pedagogikę społeczną. Z tego nie mogło nic dobrego wyjść, dodające do tego mój poziom frustracji wywołanej marnowanie dnia w pracy. Eagle Eye mimo wszystko był filmem akcji, nawet trzymającym w napięciu, ale takie kino gorszej (moim zdaniem) klasy nie jest warte pieniędzy wydanych na bilet. "Na żądanie raz można" jak mawiał Leszek Górecki. Już trudno. Przynajmniej drogi o dwunastej w nocy są puste i miło się jedzie. Gdyby tylko moje auto było białe, byłbym niczym Kowalsky... Tyle, że lepszy, bo z kobietą.

poniedziałek, 13 października 2008

rozsądne picie.

Wstałem o 7 rano, żeby najpierw posłuchać odczytu prezentacji Power Pointowej na temat "Bezpieczeństwa i higieny pracy". Później były bardziej lub mniej śmieszne filmy na temat wypadków w pracy i schematów udzielania pierwszej pomocy. Na przykład: stoi na schodach pani sprzątaczka, która przed chwilą umyła podłogę i mówi do zbiegającego pana "Nie biegaj, bo śliska". On jej na to, że nie ma czasu. No i bęc. Leży jak długi i jedyne co umiał z siebie wydusić to "ała" i "niewygodnie mi" na co tłum na sali zareagował głośnym śmiechem. Później jakaś pani oczekiwała pomocy od książek, pan porażony prądem prezentował objawy padaczki i na koniec człowiek, któremu ogień odciął drogę ucieczki spokojnie podziwiał przez okno krajobraz. Trochę mnie zdziwiło, że w żadnym z przypadków osoba niosąca pomoc nie sprawdziła drożności dróg oddechowych poprzez włożenie do jamy ustnej palców, ale ja się na tym nie znam.
Druga część wykładu była również niemniej interesująca. Na temat alkoholu. Tak po prostu. Czułem się dotknięty. Gadka-szmatka... Dostaliśmy też do rozwiązania testy (oczywiście anonimowe), które miały dać odpowiedź na pytanie "jakie jest Twoje picie?". Przytoczę może jakieś pytania. Standardowe "jak często pijesz napoje alkoholowe?" oraz zadziwiające "czy Ty lub ktoś inny doznał jakiegoś urazu fizycznego w wyniku Twojego picia?". Mimo nieodpowiedniej ilości zgromadzonych punktów wciąż mam nadzieje, że nie piję za dużo w stosunku do swoich możliwości, lecz rozsądnie. Pamiętajcie - przestańcie pić, jeśli wydaje Wam się, że jesteście alkoholikami!

niedziela, 12 października 2008

nigdy więcej!

Nigdy więcej nie wezmę do ręki aparatu przy sztucznym świetle. Cholera, ile to się trzeba namęczyć i nic z tego nie wychodzi. Biorąc pod uwagę, że już po trzecim zdjęciu mam takie kable, że najchętniej rzuciłbym puszką o ziemię to i tak długo wytrzymałem. Nigdy więcej się na to nie skuszę. I tylko tyle, to znaczy ten przepalony nos...

Pogoda sprzyja to może uda się coś ambitniejszego. Na nasze szczęście są jeszcze inne uciechy oprócz fotografowania.

czwartek, 9 października 2008

dzień pierwszy.

Pierwszy dzień w nowym miejscy zazwyczaj nie należy do najciekawszych. Pierwszy wykład z księdzem był radosny. Ma chłopaczyna poczucie humoru, ciekawe czy tak samo będzie się śmiał oceniając nasze eseje na koniec semestru. I broń Boże, żeby były napisane metodą "kopiuj-wklej". Oczywiście skończył przed czasem, bo to pierwszy raz i w dodatku na ósmą rano. Potem nastąpiło coś niespodziewanego. Wykład z ekscentrycznym profesorem doktorem habilitowanym Witoszem - prawo cywilne. Kazał schować "cholerne zeszyty" i zaczął obrażać dziewczęta, na szczęście nie imiennie. Potem wyraził swój negatywny stosunek do lubiących się uczyć, czyli "mróweczek". Potem jeszcze kilka razy obraził płeć piękną i kazał wyjść po trzydziestu minutach. Aha! Jeszcze zalecił czytanie kodeksu prawa cywilnego przed zaśnięciem, bo wychodzi taniej niż tabletki nasenne. Tym sposobem do następnych zajęć miałem trzy godziny przerwy. Pół godziny straciłem stojąc w kolejce do dziekanatu, bo przecież przy takiej liczbie studentów nie ma możliwości po prostu tam wejść do czego właściwie byłem przyzwyczajony. Stałem tam z przeświadczeniem, że marnuję czas, bo od pani przecież nic nowego się nie dowiem. Tak było w rzeczywistości. Kazała jechać do budynku N na drugiej stronie Katowic, by tam dowiedzieć się w jakiej jestem grupie językowej. Byłem w całkiem miłej, ale niektórzy zdecydowanie za często się odzywają i czuję się lekko zagubiony. A może w tym wieku to już trzeba tyle mówić... Chyba nie... Suma summarum nie było tragedii.

poniedziałek, 6 października 2008

ból i przed nim obawa.

To mój pamiątkowy aparat na zęby. Taki na noc, bo byłem zbyt mały by zrozumieć, że to dla mojego dobra i niekoniecznie trzeba się wstydzić. Stały nie był mi potrzebny ze względu na mała wadę. Ten zresztą też niezbyt długo nosiłem, bo zaczął mnie denerwować i w zasadzie już wtedy spełnił swoją rolę - to była moja własna dojrzała decyzja, chyba jedna z pierwszych. Dzisiaj gdy go wyciągnąłem by spojrzeć w przeszłość z zadumą od razu zaczął mnie szczypać język. Pamiętam, że był z tym problem. Ostre krawędzie powodowały podrażnienia. Może opowiem przy okazji małą anegdotkę na temat aparatów ortodontycznych wkładanych. Jest to oczywiście bezpośrednia aluzja do Karola Strasburgera, prowadzącego pewien niegdyś popularny teleturniej w telewizji publicznej. Wymieniałem kiedyś z kimś opinię na temat takowych i moim problemem była mokra poduszka, codziennie rano. Coś dziwnego się działo, że spałem z otwartą paszczą i ślina ściekała na poszewkę, niosąc za sobą poranne suchoty w jamie ustnej. Uważałem to za jak najbardziej naturalny symptom. Jednak nie wszyscy mieli takie przygody. Koniec anegdoty. Wtedy ta rozmowa była zabawna ze względu na stosunki jakie łączyły mnie z osobą, z którą toczyłem debatę. No cóż, nie zaważyło. Chodzi o to, że dzisiaj spędziłem jakiś czas z moją rodziną majstrując przy samochodzie zasilanym gazem lpg. Jakieś czyszczenie filtra powietrza, grzebanie w gaźniku, regulacja obrotów silnika. Szczerze napisawszy miałem spore obawy przed każdorazowym przekręceniem kluczyka w stacyjce i uruchomieniem rozrusznika. W ten czas oddalałem się na bezpieczną odległość i zwracałem swoim tłustym obliczem w stronę ewentualnego centrum wybuchu. Na szczęście żadna tragedia nie miała miejsca i wyniosłem z tego tylko gaśnicę samochodową. Teraz mogę tylko się zastanawiać, czy mój nocny śliniak będzie podobał się wnukom...

piątek, 3 października 2008

pamiątka.

Byłem tam 14 września. W Lourdes. Na Mszy. Zakupiłem tę oto pamiątkę za 20€. To chyba Madonna, z tym, że jeszcze bez korony. Fajnie się na nią patrzy.

środa, 1 października 2008

nowi.

Zaczęło się od mojego cudownego wyczucia czasu. Pojawiłem się 40 minut za wcześnie - tak jakbym nie wiedział ile czasu zajmuje podróż spod mojego domu do Katowic, nawet podczas wzmożonego ruchu. Korzystając z okazji sprawdziłem odległości do przystanków tramwajowych, innych uczelni i sklepów. Jakieś małe cygany mnie przestraszyły, ale to już ryzyko dzielnicy. Spotkanie adaptacyjne miało się rozpocząć o godzinie 13:00 w auli A, z tym, że niewiele osób wiedziało gdzie ona się znajduje. Pomimo nabycia świadomości wciąż staliśmy z pierwszakami w kolejce, kiedy to nasz rocznik siedział na auli i słuchał smutów o bezpieczeństwie i budowie wydziału. A do czego była kolejka? Do legitymacji, bo indeksy ponoć na auli rozdawali. Nieważne. Myślę, że tym małym oszustwem zaoszczędziliśmy dobre dwie godziny. Natomiast poznaliśmy już Magdę (a myślałem, że Martę), która wypowiedziała słowo klucz - "wymiana informacji"... Teraz pozostaje tylko mieć nadzieje, iż będziemy w tej samej grupie. Spotkałem kolegę z liceum, który rozpoczyna kolejny kierunek. Niestety nie w mojej grupie. A ile się naszukałem dziekanatu. Na jednym piętrze po trzy wydziały, studenci też nie są zbyt zorientowani. W końcu znalazłem... ten studiów niestacjonarnych. Pani chętna do rozmowy, udzielania informacji. Aż się spociłem od tego biegania a przecież nie wypada źle wypaść przed nowymi koleżankami i kolegami. Zresztą pies to trącał.
Byłem też w szpitalu. Na oddziale chorób wewnętrznych. Większość sal przyprawiał mnie o mdłości - syf i malaria. Ludzie wyglądali jak w hospicjum a nie czekali na uleczenie. Przepadam za szpitalami, właściwie chyba za takim klimatem również, ale tylko jak siedzę w domu. Gdy jestem na miejscu ten wewnętrzny maczo gdzieś się ulatnia. Mój przystanek był na urologi i znalezienie tegoż oddziału było nie lada wyzwaniem. Oznaczenia (a raczej ich brak) żywcem zerżnięte z polskich dróg. Po kliku nerwowych rozmowach telefonicznych wreszcie dotarliśmy na miejsce. Korytarz i sale ładnie odmalowane, prawie nie czuć, że budynek ma z pięćset lat. Noo, może dopóki nie spojrzy się na odpadający balkon. Telewizor za 4 złote można oglądać przez trzy godziny. Szczerze? Spodziewałem się wyższej stawki. Ciekawe kiedy zaczną montować komputery z dostępem do szerokopasmowego Internetu w salach... Cztery łóżka z ładnym kocykami i całkiem bez przepełnienia.
A Justynka już jest zbyt długo chora...

sobota, 27 września 2008

taa...

Nastały trudne czasy a właściwie z dniem dzisiejszym ulegają przedawnieniu. Moja mama lubi wraz z koleżankami wybrać się na spacer, ewentualnie docelowo na jakąś kawę, piwo. Wtedy też miało tak być a skończyło się mniej wesoło. "Ciekawość ludzka nie zna granic" - tak oto można skwitować to, co miało miejsce tego feralnego wieczoru. W tym konkretnym przypadku granicą był słup dostarczający prąd do obiektów zainteresowania. Na czole pozostanie pamiątka do końca życia. A ponieważ ja, syn Łukasz, mam dobre serce to mamusie odciążyłem, łóżko pościeliłem. Wziąłem się za robienie kolacji. Naszła mnie ochota na jajko, lecz doświadczenia w tym temacie nie mam i musiałem lekko improwizować. Wsadziłem dwa jajuszka do garnuszka i na mały ogień. Woda zaczęła wrzeć, więc włączyłem minutnik, nie przestając ich obserwować. Mniej więcej w połowie zalecanego czasu zrobiło mi się ich żal, że muszą się tak męczyć i odciąłem dopływ gazu. Jedno nawet wypuściło swoje wnętrzności... Ostatecznie wyszły takie półmiękko-twarde, ale nie były nie do zjedzenia. Justyna z kolei musi ciężko pracować i spożywać kolacje u mnie. Jak wiadomo staż mamy jaki mamy i wobec siebie szczerzy jesteśmy. Pewnie pomyślicie, że to ja powinienem trzymać ten nóż.

Gdyby tak było, na pewno nie dostałaby tyle tego sera za którym przepada, bo ja preferuję... małe porcje na talerzu. Tym sposobem lodówka stoi otworem, czym chata bogata, a ja mogę sobie popstrykać. Wydaje się, że Justynka nie podziela mojego entuzjazmu, ale przyzwyczai się, przyzwyczai. W końcu kiedyś też będzie biegać po ciasto i chleb zanim dzieci urosną.

piątek, 26 września 2008

niesprawiedliwe?


Ojej, jakie to niesprawiedliwe. Ludzie, którzy nie potrafią samodzielnie zainstalować systemu operacyjnego, nawet głupiej przeglądarki internetowej mają sprzęt komputerowy lepszy od mojego. Czy ja jestem jakiś gorszy? Nie zasługuję na godziwe warunki? Hola, hola! Nie mogę na swój komputer narzekać, ale przecież zawsze można mieć lepszy. Procesor bez SSE3, karta graficzna bez GDDR3... W dodatku mieszkam na czwartym piętrze i gdy tylko nadchodzi sezon grzewczy wszystkie rurki mi syczą, słychać trzaski i ściany się trzęsą - odpowietrzanie. A kaloryfer i tak ciepły tylko w 1/4... Co my byśmy zrobili bez Hush Hush vol. 1.
Wszyscy mnie oszukują, coś obiecują a potem gówno mam!

wtorek, 23 września 2008

bond.

Nigdy szczególnie nie lubiłem filmowych adaptacji powieści Iana Fleminga. Te sprzed lat 90. nie są mi zbyt znane a te, w których rolę agenta MI6 grał Pierce Brosnan nie cieszą się moim zainteresowaniem właśnie ze względu na tego aktora. Sytuacja odmieniła się po ostatniej części przygód 007. Daniel Craig oraz jego kreacje były dla mnie tajemnicą i w zasadzie dalej tak jest z wyjątkiem tej jednej. Casino Royale spodobało mi się od samego początku a to coraz rzadziej się zdarza. Bardzo dynamiczne pościgi i strzelaniny, choć jest w nich trochę fantastyki. Za co lubimy Bonda? Za jego dziewczyny. Tym razem ten zaszczyt przypadł Evie Green z urodą nad którą toczone są debaty. Mnie się tam podobała z tym, że trochę za długo opierała się urokowi Bonda. Wiem, że to nie tak działa, ale Craig może się podobać - blondyn z niebieskimi oczami i ta widoczna dbałość o ciało. W ogóle taki agent to ma się fajnie. Rozboje w biały dzień z zerową odpowiedzialnością za swe czyny. Istotne są również samochody: można było ujrzeć nowego Forda Mondeo (zdaje się, że wtedy jeszcze przed oficjalną premierą) oraz tradycyjnie Astona Martina. Na siedzieniu miał napisane DBS. Był też klasyk, czyli DB5 z przyjemną dziewczyną na siedzeniu pasażera. Po tym filmie zapragnąłem być Bondem. Wcale nie ze względu na mężatki...

poniedziałek, 22 września 2008

licho.

Pogoda jest skepcona już od dłuższego czasu, na podwórzu nie ma czego szukać. Aparat poszedł w odstawkę, zamieniłem go na parasol rozkwaszony. Zdaje się, że rower też można już przygotować do zimowego snu. Dzisiaj dopiero w miarę się ociepliło. Znalazłem sobie bardzo szkodliwe zajęcie, ale jeszcze nie jestem uzależniony, o nie! Najpierw było Call of Duty 4. Po rozmiarze płyty spodziewałem się jakiejś dłuższej rozrywki a zabawa skończyła się po jakiś... 6 godzinach. Dosyć ładnie się trup ścielił, klasyczny arsenał. Wadą (dla kogoś może i zaletą) było to, że lokalizacje przemierza się w pięcoosobowych drużynach i jeśli mi się nie uda ustrzelić wroga to na pewno zrobi to ktoś inny, trochę psuje przyjemność. W każdym razie miło było poznać ten tytuł z bliska. Ze względu na takie a nie inne upodobania teraz męczę grę Race Driver: GRID. Właściwie to ona męczy mnie. Jest dziwnie wciągająca i po każdym niepowodzeniu chce się dalej próbować, aż do skutku. To się chyba nazywa grywalność. Klasyczna ściganka ze stajni Codemasters, czyli mistrza gatunku. Wystarczy wymienić poprzednie części Race Drivera bądź serię Colin McRae. Pozycja ta potwierdza tylko teorię, że najlepszym autem do wyścigów jest Nissan Skyline R34 GT-R - taki jak na obrazku. Cudowny!

Jeszcze á propos poprzednie posta. Dzisiaj znów wracałem w podobnych warunkach jak tamże opisane i pomyślałem, że ktoś dla żartu mógłbym się na mnie w cieniu zaczaić. Ale przecież nikt tego nie czyta, więc nie mam się o co martwić.

niedziela, 21 września 2008

ciemność.

Krata się zamyka i nie ma już odwrotu. Jestem zdany sam na siebie. Wkraczam w mrok klatki schodowej. Podążam w dól, po tych niepozornych dwudziestu stopniach. Po lewej stronie wątpliwa atrakcja w postaci schodów prowadzących do piwnicy. Nigdy nie wiem, czy właśnie tam się nie czają. Od ostatniego schodka do drzwi są jakieś 4 metry. Przez ten odcinek narasta strach związany z otwarciem ich. Przecież oni właśnie tam mogą się chować, skoro jeszcze nie wyskoczyli. Otwieram i natychmiast rozglądam się wokół. Nikogo nie ma. Widzę za to swoje odbicie w brudnych szybach okien, kontrolując zarazem przestrzeń za moimi plecami. Windy - one budzą prawdziwy lęk. Te wyobrażenia o łotrach wciągających mnie do wewnątrz i wywożących w nieznane. Szczególnie pobudzają mnie wtedy, gdy widzę palące się w środku światło. Później następuje taki moment, kiedy nie widzę, co jest na zewnątrz budynku, przez ten ułamek sekundy. Czym prędzej otwieram ciężkie drzwi, by upewnić się, że ich tam nie ma. Kolejne rozczarowanie, a może ulga. Gdy tak podążam w napięciu, pokonujące kolejne poziomy strachu, mam nawet ochotę, żeby mnie złapali, żeby ten koszmar w końcu dobiegł końca. Niestety, tylko wydostaję się na otwartą przestrzeń. Czuję się jakby bezpieczniej, ale wiem, że jest wiele miejsc w których mogli się ukryć. Przyspieszam kroku i co chwila oglądam się za siebie, sprawdzając, czy aby na pewno nikt za mną nie idzie. Parasol, który chroni mnie przed deszczem jest również powodem mojej trwogi. Dyndający skrawek materiału w niektórych momentach jest imitacją oprawcy - szeleści, pojawia się i znika. Muszę mieć oczy dookoła głowy i być wciąż skoncentrowanym. Przede mną kolejna przeszkoda: schody. Mogą one ułatwić przewrócenie mnie i porwanie. Tak, porwanie. Krąży mi w głowie dziwne przeczucie, że jeśli coś się stanie to nie tutaj. Zakneblują mnie i wywiozą, by później móc się nade mną pastwić. Docieram w końcu do drzwi wejściowych. Klucz mam już przygotowany od początku podróży i zręcznie wkładam go do dziurki. Robię to niezwykle szybko, aby jak najprędzej być w środku. Obserwuję zamykające się drzwi, upewniając się, że na pewno nikt za mną nie wszedł. Tym razem po prawej mijam piwnice - widzę jej ciemność i tak naprawdę nie wiem, czy kogoś tam nie ma, bo przecież cień potrafi wspaniale maskować. Wbiegam do góry skacząc na co trzeci stopień. Jestem pod drzwiami, przekręcam klamkę i jestem już w mieszkaniu. Rygluję drzwi i wreszcie czuję się bezpieczny. Ściągam kurtkę, wchodzę do łazienki. Odkręcam ciepłą wodę, wydmuchuję w nią nos pełen gęstej wydzieliny. Chwytam za mydło i dokładnie myję twarz. Spoglądam w lustro mówiąc: "Cholera, znów ci się udało"...

czwartek, 18 września 2008

leczenie.

Na szczęście nie mam zaburzeń seksualnych zakłócających moje samopoczucie. Właściwie to żadnych zaburzeń nie mam. Patrzę na męską dupę i nic. To znaczy... Nie żebym specjalnie szukał odsłoniętego ciała, ale gdyby taka sytuacja miała miejsce na pewno bym się nie wzruszył. Wyrzeźbiona klata? To już inna para kaloszy. Chyba każdemu się podoba, niezależnie od płci, nieprawdaż? Może nie do końca, lecz nie jest to jakaś okrutna dewiacja. Teraz może w końcu będę miał okazję zapisać się do studenckiego koła naukowego. Na seksuologiczne raczej nie ma szans, ale mogę za to trochę tutaj pobruździć. Kastracja chirurgiczna - bardzo prosta sprawa. Bierzemy ostre narzędzie i ucinamy to, co odstające. Zapobiegając w ten sposób użyciu atrybutu męskości w celach niepożądanych jak gwałt, czy pedofilia. Generalnie przydatny zabieg, nikomu nie szkodzący. Operacja zmiany płci to już bardziej złożony proces. Wykonują go transseksualiści i tacy, co chłopem być nie chcą. Mają łatwiej, bo tylko go sobie obetną (czytaj wyżej) i jakimś cudem wytworzą sztuczną pochwę. Tu rodzi się pytanie, czy taka sztuczna to działa jak trzeba, czy tylko ot tak sobie jest. Nurtujące pytanie na razie pozostaje bez odpowiedzi. Gdybym miał Gadu-Gadu może znalazłbym kogoś z takim doświadczeniem. Moje ulubione - proteza prącia. W dzieciństwie marzyłem, żeby mieć takiego na korbkę, który rozwija się jak wąż strażacki. Raczej jeszcze niemożliwe. Chociaż jakieś skomplikowane mechanizmy hydrauliczne ponoć znajdują tutaj zastosowanie. Proteza kojarzy mi się nierozłącznie z czymś, co swoich rozmiarów jednak nie zmienia, na przykład proteza nogi. Idąc tym tropem można by pomyśleć o przyczepieniu sztucznego członka o długości 25 centymetrów i średnicy, powiedzmy, 14. Byłby wyjątkowo przez kobiety nielubiany. Taki drewniany. Z protezą jąder już nie ma takiej zabawy. Chociaż kulki ying-yang... Wreszcie dotarłem do operacji powiększania piersi. Każde dziecko wie o co chodzi, więc nie będę się rozwodził. Najbardziej znana metoda, czyli wstrzykiwanie silikonu jest zarazem chyba tą najniebezpieczniejszą. Materiał ten gromadzi się w postaci guzów i czasem spływa na brzuch, lecz to nie jest zjawisko nazywane cyckami na brzuchu. Drugą groźną metodą jest wstrzykiwanie tkanki tłuszczowej pacjentek, nie wiem skąd pobranej, może z brzucha. Tłuszcz jednak nie lubi być przymusowo przenoszony i twardnieje, bedąc niejednokrotnie przyczyną amputaji piersi - smutne. Najbezpieczniejsze (wcale nie bezpieczne) jest stosowanie wkładek wypełnionych roztworem soli fizjologicznej bądź samym silikonem. Wadą tego typu rozwiązania jest możliwość wyczucia, że pierś ma coś w środku. Oczywiście jeśli piersi są za duże można je zmiejszyć operacyjnie. Wykonuje się to najprostszym z możliwych sposobów, najczęściej spotykanym, czyli poprzez odsysanie tkanki tłuszczowej. Teraz dziewczynki piętnastolenie już mają z tym problem, jeśli to rzeczywiście dla kogoś jest problemem. Przepraszam, ze taki temat, ale jest poźno a dzieci raczej tego nie czytają. W każdym razie można się czegoś dowiedzeć a w razie potrzeby zgłębić swoją wiedzę szukając dalszych informacji na żądany temat. Zjem tego banana...

środa, 17 września 2008

tajemnica 1 bolesna? nie było tak źle.

Myślałem, że jednak będzie wódka, ale było tylko wino, które przez dwadzieścia minut wybieraliśmy z pomocą przygłuchej pani. W ogóle wydawało mi się, że ta mnogość butelek ją ogłuszyła.
-Od ilu można płacić kartą?
-Tak, od dziesięciu.
Rozmowa na poziomie. A co do wina? Nic. Nic, bo mieliśmy tylko śledzie i sok do wódki oraz czipsy do piwa a żadnego z tych trunków nie smakowaliśmy. To się nazywa zrobić dobre zakupy. Wchodzimy do Seweryna i przestępując próg przenosimy się w przestrzeni do samego Ogrójca. To źle wróży na przyszłość, ale nikogo nic nie bolało. Bardzo gustowne miejsce do przebywania, z 46 letnim stażem. Gołe ściany (w przewadze), pięć mebli na krzyż, wszechobecny kurz i tajemnicze przedmioty pozostawione przez byłą lokatorkę tworzą bardzo miła atmosferę. Jedyne czego brakowało to muzyka Zdzisławy Sośnickiej. Można było w zamian posłuchać o upadku (a może wzroście) osobowości spowodowanym poziomem kształcenia i regulaminami obecnymi na renomowanej gliwickiej uczelni. Na przykład język angielski: schedule to wcale nie jest [skedʒul] tylko schedule. Cała sala trzyma pysk. Mini-fotorelacja.
Istnieje w Tarnowskich Górach hotel (nazwy nie podam dla jego dobra), w którym ludzie zabijają się o miejsce do popełnienia samobójstwa. Jedna pani pod pretekstem spóźnienia na pociąg przenocowała tam swoją ostatnią noc - z Relanium i alkoholem za pan brat. Trzeba uważać kogo się melduje.
Aha - jak denerwuje Cię twoja dziewczyna/chłopak to wystrzel jej/mu z liścia i problem sam się rozwiąże.

poniedziałek, 15 września 2008

bardzo okrutny weekend.

Cholera, jak zwykle spakowałem nie te rzeczy, co trzeba. Już rano było nieciekawie z pogodą, ale przecież nie będę o siódmej rano przepakowywał torby - i tak zamiast swetrów i bluz (których był deficyt w torbie) miałem koszulki i krótkie spodnie. Wciąż nie dociera do mnie, że jest połowa września i podoba lipcowo-sierpniowa odeszła w niepamięć. Tymczasem trzeba udać się na zakupy, by jeszcze bardziej przepełnić szafę, w której 54% ubrań leży bezużytecznie. No, ale nic... Zajechaliśmy na miejsce, gdzie zastał nas wygwizdów. Miało być sianie a były wykopki. Szczególnie nie musiałem się migać od pracy i wytłumaczono mnie brakiem obuwia a także odzienia. Co prawda ponoć były serwowane substancje rozgrzewające... Dobrze chociaż, że przez cały ten czas nie padał deszcz. Poznałem również superjakość usług świadczonych w Szpitalu Specjalistycznym w Jędrzejowie. Wygląd izby przyjęć lepszy w niejednym dużym mieście, ale stosunek do pacjenta... nijaki. Miałem wrażenie, że jeden z panów z obrażeniami wewnętrznymi, wystawiony na korytarz, zejdzie z tego świata na naszych oczach. Udzielono mu pomocy doraźnej w postaci... koca. Innemu starcowi z kolei nie chciano dać się napić, bo "przed badaniem nie wolno". W końcu jakoś ubłagał te pielęgniarzyny i przyniosły mu jakąś buteleczkę 10 ml. Jeszcze się śmiały, żeby jej nie połknął. Ugh...

Znalazłem za to mojego brata bliźniaka z innej matki. Myślę, że komentarz jest zbędny - kocham go tak, czy owak.

czwartek, 11 września 2008

nareszcie.

Nareszcie udało się Jej rzucić palenie. Ten nałóg był długo skrywanym sekretem. Rodzina nie miała o nim pojęcia, nawet mamusia. Ciekawe tylko, jak udawało się przez tyle czasu ukrywać przykry zapachu z ust i pożółkłe paznokcie. O szczegóły tajemnicy zapytano samą zainteresowaną. Zapraszam.

Od jak dawna Pani podpala?
Podpalam odkąd pamiętam, czyli od dawna.

Ma Pani ulubioną markę papierosów?
Niestety nie stać mnie na wybrzydzanie i palę, co popadnie. Czasami nawet resztki pozostawione na parapecie.

Słyszeliśmy, że udawało się Pani ukrywać przez długi czas swój nałóg w tajemnicy przed rodziną.
Owszem, wbrew pozorom to wcale nie jest takie trudne. Zgrywałam dobrą córę i wynosiłam codziennie wieczorem śmieci, do kontenera. Zdecydowałam się na wieczorową porę, gdyż wtedy jest mniejsza szansa, że któryś z sąsiadów mnie zauważy i podkabluje w domu. Chowałam się za wiatą i szybko wypalałem jednego papierosa za drugim.

A co po przyjściu do domu - nie wyczuwali smrodu?
Czasami coś podejrzewali, ale mówiłam, że spotkałam koleżankę, czy kolegę i się zagadaliśmy. Z kolei z zapachem radziłam sobie w następujący sposób. Szukałam w śmietniku obierek z ziemniaków i nimi nacierałam twarz. Zapach papierosów był w ten sposób niwelowany.

W życiu intymnym również nic Pani nie zdradzało?
Ależ skąd. Mój chłopak jest ignorantem i nawet nie patrzy na mnie, gdy do niego mówię, więc nie było możliwości by poczuł. Natomiast podczas zbliżeń - sam jest śmierdzielem a w rezultacie jego smród zwalczał odór papierosowy. Wszyscy byliśmy zadowoleni.

Długotrwałe skutki palenia papierosów...
Myśli Pan o żółtych paznokciach i zębach? To bardzo proste - wystarczy je pomalować a ponieważ mój chłopak przepada za tego typu upiększeniami nie wzbudzało to żadnych podejrzeń. Zębów nie mam żółtych, bo nie trzymam filtra (śmiech) w ustach.

Dobrze. Palacze z dużym stażem mają kłopoty z rzuceniem. Jak Pani się udało?
Wstałam pewnego dnia popołudniu i stwierdziłam, że rzucam. Wzięłam dywan odziedziczony po wujku hutniczym palaczu i wyszłam na dwór w poszukiwaniu góry. Zawinęłam się w ten dywan, z papierosem w ustach, i puściłam się z tej góry na całego. Cały szkopuł polegał na tym, że na końcu był mur, w który uderzyłam z impetem. I tak papierosy z głowy sobie wybiłam.

Tani i skuteczny sposób. Czy ma Pani zamiar prowadzić jakieś działania profilaktyczne dla dzieci w szkołach?
Nie.

Dziękuję za wywiad i życzę wytrwania w abstynencji.
Dziękuję.

Pamiątkowe zdjęcie z ostatnim papierosem w ustach: