środa, 29 października 2008

nowy.

Na osiedlu pojawili się nieproszeni goście. Grzebią w ziemi pod pretekstem wymiany rur. Chwileczkę, skoro nic nie przecieka i działa jak należy to po co wymieniać? Lepiej położyliby nowy asfalt na drogach dojazdowych do parkingów, bo wołają o pomstę do nieba. Aż strach pomyśleć, co będzie zimą. Zwietrzyłem podstęp i uważam, że szukają zaginionej poszwy. Traktory jeżdżą tylko po chodnikach, żeby przypadkiem nie uszkodzić ewentualnego znaleziska. Z kolei koparki są małe i lekkie, ale kopią pod sobą dołki. Słyszano nawet o przypadkach kiedy to owe koparki atakowały przechodniów (głównie młode i... przystojne kobiety), żeby siłą perswazji wyciągnąć od nich informacje na temat położenia zagubionej poszwy.


Tak się złożyło, że jedna z takich kopar akurat szura pod moimi oknami i mam nie trwającą wiecznie okazję, by obronić dobre imię tych zastraszanych kobiet. Niestety ze względu na późniejsze konsekwencje muszę odczekać aż się ściemni i wtedy dopiero zaatakować. Zaatakować jajkiem. Może dwoma. Ofiara nie zorientuje się o co chodzi a już na pewno nie będzie podejrzewać uciśnionych kobiet. Á propos, taki nieśmieszny dowcip:
-Ile jąder ma Barack Obama?
-Oba ma.
Jeśli akcja się powiedzie to napiszę jaki był odzew, jeśli mnie pojmają to też kiedyś napiszę...

piątek, 24 października 2008

wirtualny chłopak.

Dzieci do pewnego wieku oszczędzając czas na poszukiwania towarzysza zabaw wymyślają go sobie. Taki wyimaginowany przyjaciel ma imię, swoje miejsce przy stole oraz zabawki. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego a już na pewno takie zachowanie nie powinno budzić niepokoju u rodziców. Zazwyczaj bywa tak, że gdy dziecko wejdzie w odpowiedni wiek (dojrzeje) to znajduje sobie realnych znajomych, z którymi może prowadzić słyszalny dialog. Czasami jednak dzieje się tak, że wydawałoby się dorośli ludzie przejawiają wspomniane wcześniej zachowanie. Najczęściej dotyczy to dziewczyn, które zostały zranione przez swoich byłych chłopaków. By móc przyznać się przed otoczeniem, iż nie są ofiarami losu, wyrzutkami społeczeństwa, szybko "tworzą" nowego kochanka. Jest on oczywiście białym krukiem a jego cechy szczególnie wyróżniają go spośród normalnych egzemplarzy.
Na przykład Agata ma "chłopaka" noszącego tradycyjne polskie imię a jest jednocześnie wykładowcą na jakimś uniwersytecie w Hiszpanii. Abstrakcja, nie? Jeżeli coś się wymyśla to z grubej rury - a jakże! Moim zdaniem tylko idiota uzna to za wiarygodne.
Z kolei Barbara słynąca ze swojej ponadprzeciętnej urody oraz braku akceptacji wśród grupy chwali się znajomością z mężczyzną czarnoskórym. Niestety informacje na temat charakteru tego kontaktu są utajnione. Nie spodziewałbym się wiele. Najwyżej mógł się jej zapytać na które piętro jedzie, gdy stali razem w windzie. Ten przypadek potwierdza regułę, że dziewczęta lubią sobie na temat mężczyzn fantazjować.
Natomiast mężczyźni biorą sprawy w swoje... ręce a wtedy to już tylko czekać na wydruk z ultrasonografu. Ale o tym to może kiedy indziej.

[Imiona bohaterek zmieniono, by chronić ich interesy]

środa, 22 października 2008

ice-truck killer.

Ciekawe, jak mocno trzeba mieć zwichrowaną psychikę by zostać zabójcą. Bycie psychopatą zdecydowanie ułatwia sprawę. Na przykład brak lęku oraz wykorzystywanie innych od swoich celów. Ja sobie to potrafię wyobrazić. Mnie w roli mordercy. Niekoniecznie takiego seryjnego, wystarczy tak od czasu do czasu, dla rozrywki. To wcale nie musi być takie trudne. Policja ma pełne ręce roboty, na świecie jest przecież tyle miejsc, w które ludzie rzadko chodzą. Można kogoś zakneblować, wepchnąć do bagażnika, wywieźć i na odludziu załatwić. Jest przecież prawdopodobieństwo, że akcja zakończy się powodzeniem. Nie trzeba używać broni palnej by odebrać komuś życie. Policja ma pełne ręce roboty i wcale nie jest powiedziane, że w ogóle przyłożą się do śledztwa. Mogą mieć za mało ludzi, zasobów, czasu. Policje zagraniczne wyglądają na tle naszych służb jak mistrzowie świata w swojej robocie. Jeśli o mnie chodzi to nie mam potrzeby zabić kogoś konkretnego, nie mam potrzeby zabić w ogóle. Tak się tylko zastanawiam jakby to wyglądało, gdybym był zmuszony. Istnieje nieskończona ilość źródeł pierwotnych i wtórnych, z których można czerpać sposoby. Chyba za dużo tego oglądam...

wtorek, 21 października 2008

w aucie.

Dziewczyny lubią samochody. Najważniejsze jest to, żeby jakoś jechały i żeby drzwi nie odpadły w czasie jazdy. Nadchodzi taki moment, kiedy dziewczyna bardzo ładnie się ubierze (bo zazwyczaj wygląda tylko ładnie) i nie chce psuć swojej fryzury wśród meneli w autobusie. Zakładam, że jedzie wtedy na randkę. A jak wiadomo na randkę najlepiej jechać samochodem.

Samochód już taki jest, że czasami może się popsuć. Najczęściej bywa tak, że złośliwy diabeł ujawnia swoją obecność i w sprytny sposób szpikulcem przebija oponę - najwrażliwszy element samochodu. Wtedy samodzielna kobieta musie wziąć sprawy w swoje ręce. Powinna chociaż udawać, że wie co robi a w ciągu kilku minut pojawi się jakiś miły pan, który chętnie pomoże. A może coś więcej...

Auto powinno mieć dużo miejsca z tyłu, bo... jak trzeba przewieźć jakieś zakupy czy coś... I najlepiej, żeby miało pięcioro drzwi - wtedy się łatwiej wsiada, rajstopy się nie zaciągają. Jeśli wszystkie warunki są spełnione to dziewczyna potrafi się bardzo pięknie otworzyć...

W ten czas dostajemy nagrodę w postaci loda. McFlurry z Lionem.

niedziela, 19 października 2008

upragniony poniedziałek.

Jestem siódmą osobą w historii, która cieszy się z nadejścia poniedziałku. Już w piątek nie mogę się doczekać tego cudownego dnia, rozpoczynającego nowy wspaniały tydzień. Zapytacie dlaczego. Nie jestem skory do tworzenie peanów na swój temat, ale są ludzie (z wyżyn społecznych) których zdaniem studia dzienne i praca zarazem to przejaw ambicji. Ech, ci co mnie znają ze szkolnej ławki dobrze wiedzą, że wcale do przesadnie ambitnych nie należę a poprzednie zdanie do tego jakby się odnosi. Więc dlaczego zdecydowałem się pracować? Bo lubię pieniądze (nie tylko te czterocyfrowe sumy) i właściwie tylko dla nich jestem w stanie tyle poświęcić. A poświęcam, moim zdaniem, sporo, ale o tym za chwilę. Wypada teraz pokrótce przybliżyć na czym nieszczęsna praca polega. W założeniu miałem być kimś, kto po uprzednim poznaniu chęci nabywczej klienta, pakuje i waży pożądany przez niego przysmak. Nie brzmi to może zbyt zachęcająco, ale lepsze niż grabienie liści o piątej trzydzieści. Przyjąłem propozycję z małą nutką niechęci, która zazwyczaj występuje u mnie gdy zaczynam robić coś, co nie do końca służy przyjemności płynącej z wykonywania jakiejś czynności. Jak czas pokazał klientów w ciągu całego dnia jest mikroskopijna ilość. Aby zanadto nie oddać się nieodpartej potrzebie spróbowania każdego ze znajdujących się na stoisku artykułów, musiałem wymyślić inne absorbujące zajęcie. I znalazłem nieodłączny atrybut naszych czasów a mianowicie telefon komórkowy. Zgodnie z zasadą bezpieczny polak przed szkodą (czy jakoś tak) załadowałem sobie na kartę pamięci pokaźna ilość gier Java, które wbrew pozorom potrafią wciągnąć, w szczególności w takim nieszczęśliwym otoczeniu. Najpierw była gra w stylu Tetris, tyle, że z żywszymi kolorami, które zachęcają do bicia kolejnych rekordów. Później byłem developerem, który budował wieżowce - od 10 do 40 piętrowych. Nie wszystko zawsze szło tak jak powinno, ale zabawa była przednia. W międzyczasie (bo zawsze jest jakieś w międzyczasie) pozwalałem wziąć pokusie górę i okradałem, zaspokajając w ten sposób swoją ciekawość. Następnie przyszła kolej na grę jakoś związaną z moimi zainteresowaniami - robienie zdjęć rybkom pod wodą. Jakież to dziecinne... Ostatnia gra przerosła moje oczekiwania. Ping-pong na plaży. Coś nieprawdopodobnego. A bryza to chyba, kurde, ma nas gdzieś. W dodatku murzyn za przeciwnika. Widział ktoś kiedyś murzyna grającego w pingla? Porażka. Jednak we wszystkich tych przypadkach sprawdza się reguła "przy grze czas miło płynie".
Przejdę teraz do strat. Zajęte weekendy oczywiście najmocniej wpływają na moją osobowość, która w ciągu czasu wolnego (jeśli taki występuje) powinna się rozwijać. Wierzcie lub nie, ale mam tysiąc lepszych rzeczy do zrobienia w domu i na świeżym powietrzu. Co więcej, mógłbym budować piękną masę tłuszczową spożywając niezliczone ilości pokarmów, jakże ważną w zimowe wieczory. A kto najbardziej cierpi i to nie ze względu na niklową "biżuterię"? Oczywiście Justynka. Była już tak zdesperowana, że zdecydowała się wybrać do kina na sean, który zaczynał się o 21:45. W niedziele. Po całym dniu czytania debilnych tekstów na pedagogikę społeczną. Z tego nie mogło nic dobrego wyjść, dodające do tego mój poziom frustracji wywołanej marnowanie dnia w pracy. Eagle Eye mimo wszystko był filmem akcji, nawet trzymającym w napięciu, ale takie kino gorszej (moim zdaniem) klasy nie jest warte pieniędzy wydanych na bilet. "Na żądanie raz można" jak mawiał Leszek Górecki. Już trudno. Przynajmniej drogi o dwunastej w nocy są puste i miło się jedzie. Gdyby tylko moje auto było białe, byłbym niczym Kowalsky... Tyle, że lepszy, bo z kobietą.

poniedziałek, 13 października 2008

rozsądne picie.

Wstałem o 7 rano, żeby najpierw posłuchać odczytu prezentacji Power Pointowej na temat "Bezpieczeństwa i higieny pracy". Później były bardziej lub mniej śmieszne filmy na temat wypadków w pracy i schematów udzielania pierwszej pomocy. Na przykład: stoi na schodach pani sprzątaczka, która przed chwilą umyła podłogę i mówi do zbiegającego pana "Nie biegaj, bo śliska". On jej na to, że nie ma czasu. No i bęc. Leży jak długi i jedyne co umiał z siebie wydusić to "ała" i "niewygodnie mi" na co tłum na sali zareagował głośnym śmiechem. Później jakaś pani oczekiwała pomocy od książek, pan porażony prądem prezentował objawy padaczki i na koniec człowiek, któremu ogień odciął drogę ucieczki spokojnie podziwiał przez okno krajobraz. Trochę mnie zdziwiło, że w żadnym z przypadków osoba niosąca pomoc nie sprawdziła drożności dróg oddechowych poprzez włożenie do jamy ustnej palców, ale ja się na tym nie znam.
Druga część wykładu była również niemniej interesująca. Na temat alkoholu. Tak po prostu. Czułem się dotknięty. Gadka-szmatka... Dostaliśmy też do rozwiązania testy (oczywiście anonimowe), które miały dać odpowiedź na pytanie "jakie jest Twoje picie?". Przytoczę może jakieś pytania. Standardowe "jak często pijesz napoje alkoholowe?" oraz zadziwiające "czy Ty lub ktoś inny doznał jakiegoś urazu fizycznego w wyniku Twojego picia?". Mimo nieodpowiedniej ilości zgromadzonych punktów wciąż mam nadzieje, że nie piję za dużo w stosunku do swoich możliwości, lecz rozsądnie. Pamiętajcie - przestańcie pić, jeśli wydaje Wam się, że jesteście alkoholikami!

niedziela, 12 października 2008

nigdy więcej!

Nigdy więcej nie wezmę do ręki aparatu przy sztucznym świetle. Cholera, ile to się trzeba namęczyć i nic z tego nie wychodzi. Biorąc pod uwagę, że już po trzecim zdjęciu mam takie kable, że najchętniej rzuciłbym puszką o ziemię to i tak długo wytrzymałem. Nigdy więcej się na to nie skuszę. I tylko tyle, to znaczy ten przepalony nos...

Pogoda sprzyja to może uda się coś ambitniejszego. Na nasze szczęście są jeszcze inne uciechy oprócz fotografowania.

czwartek, 9 października 2008

dzień pierwszy.

Pierwszy dzień w nowym miejscy zazwyczaj nie należy do najciekawszych. Pierwszy wykład z księdzem był radosny. Ma chłopaczyna poczucie humoru, ciekawe czy tak samo będzie się śmiał oceniając nasze eseje na koniec semestru. I broń Boże, żeby były napisane metodą "kopiuj-wklej". Oczywiście skończył przed czasem, bo to pierwszy raz i w dodatku na ósmą rano. Potem nastąpiło coś niespodziewanego. Wykład z ekscentrycznym profesorem doktorem habilitowanym Witoszem - prawo cywilne. Kazał schować "cholerne zeszyty" i zaczął obrażać dziewczęta, na szczęście nie imiennie. Potem wyraził swój negatywny stosunek do lubiących się uczyć, czyli "mróweczek". Potem jeszcze kilka razy obraził płeć piękną i kazał wyjść po trzydziestu minutach. Aha! Jeszcze zalecił czytanie kodeksu prawa cywilnego przed zaśnięciem, bo wychodzi taniej niż tabletki nasenne. Tym sposobem do następnych zajęć miałem trzy godziny przerwy. Pół godziny straciłem stojąc w kolejce do dziekanatu, bo przecież przy takiej liczbie studentów nie ma możliwości po prostu tam wejść do czego właściwie byłem przyzwyczajony. Stałem tam z przeświadczeniem, że marnuję czas, bo od pani przecież nic nowego się nie dowiem. Tak było w rzeczywistości. Kazała jechać do budynku N na drugiej stronie Katowic, by tam dowiedzieć się w jakiej jestem grupie językowej. Byłem w całkiem miłej, ale niektórzy zdecydowanie za często się odzywają i czuję się lekko zagubiony. A może w tym wieku to już trzeba tyle mówić... Chyba nie... Suma summarum nie było tragedii.

poniedziałek, 6 października 2008

ból i przed nim obawa.

To mój pamiątkowy aparat na zęby. Taki na noc, bo byłem zbyt mały by zrozumieć, że to dla mojego dobra i niekoniecznie trzeba się wstydzić. Stały nie był mi potrzebny ze względu na mała wadę. Ten zresztą też niezbyt długo nosiłem, bo zaczął mnie denerwować i w zasadzie już wtedy spełnił swoją rolę - to była moja własna dojrzała decyzja, chyba jedna z pierwszych. Dzisiaj gdy go wyciągnąłem by spojrzeć w przeszłość z zadumą od razu zaczął mnie szczypać język. Pamiętam, że był z tym problem. Ostre krawędzie powodowały podrażnienia. Może opowiem przy okazji małą anegdotkę na temat aparatów ortodontycznych wkładanych. Jest to oczywiście bezpośrednia aluzja do Karola Strasburgera, prowadzącego pewien niegdyś popularny teleturniej w telewizji publicznej. Wymieniałem kiedyś z kimś opinię na temat takowych i moim problemem była mokra poduszka, codziennie rano. Coś dziwnego się działo, że spałem z otwartą paszczą i ślina ściekała na poszewkę, niosąc za sobą poranne suchoty w jamie ustnej. Uważałem to za jak najbardziej naturalny symptom. Jednak nie wszyscy mieli takie przygody. Koniec anegdoty. Wtedy ta rozmowa była zabawna ze względu na stosunki jakie łączyły mnie z osobą, z którą toczyłem debatę. No cóż, nie zaważyło. Chodzi o to, że dzisiaj spędziłem jakiś czas z moją rodziną majstrując przy samochodzie zasilanym gazem lpg. Jakieś czyszczenie filtra powietrza, grzebanie w gaźniku, regulacja obrotów silnika. Szczerze napisawszy miałem spore obawy przed każdorazowym przekręceniem kluczyka w stacyjce i uruchomieniem rozrusznika. W ten czas oddalałem się na bezpieczną odległość i zwracałem swoim tłustym obliczem w stronę ewentualnego centrum wybuchu. Na szczęście żadna tragedia nie miała miejsca i wyniosłem z tego tylko gaśnicę samochodową. Teraz mogę tylko się zastanawiać, czy mój nocny śliniak będzie podobał się wnukom...

piątek, 3 października 2008

pamiątka.

Byłem tam 14 września. W Lourdes. Na Mszy. Zakupiłem tę oto pamiątkę za 20€. To chyba Madonna, z tym, że jeszcze bez korony. Fajnie się na nią patrzy.

środa, 1 października 2008

nowi.

Zaczęło się od mojego cudownego wyczucia czasu. Pojawiłem się 40 minut za wcześnie - tak jakbym nie wiedział ile czasu zajmuje podróż spod mojego domu do Katowic, nawet podczas wzmożonego ruchu. Korzystając z okazji sprawdziłem odległości do przystanków tramwajowych, innych uczelni i sklepów. Jakieś małe cygany mnie przestraszyły, ale to już ryzyko dzielnicy. Spotkanie adaptacyjne miało się rozpocząć o godzinie 13:00 w auli A, z tym, że niewiele osób wiedziało gdzie ona się znajduje. Pomimo nabycia świadomości wciąż staliśmy z pierwszakami w kolejce, kiedy to nasz rocznik siedział na auli i słuchał smutów o bezpieczeństwie i budowie wydziału. A do czego była kolejka? Do legitymacji, bo indeksy ponoć na auli rozdawali. Nieważne. Myślę, że tym małym oszustwem zaoszczędziliśmy dobre dwie godziny. Natomiast poznaliśmy już Magdę (a myślałem, że Martę), która wypowiedziała słowo klucz - "wymiana informacji"... Teraz pozostaje tylko mieć nadzieje, iż będziemy w tej samej grupie. Spotkałem kolegę z liceum, który rozpoczyna kolejny kierunek. Niestety nie w mojej grupie. A ile się naszukałem dziekanatu. Na jednym piętrze po trzy wydziały, studenci też nie są zbyt zorientowani. W końcu znalazłem... ten studiów niestacjonarnych. Pani chętna do rozmowy, udzielania informacji. Aż się spociłem od tego biegania a przecież nie wypada źle wypaść przed nowymi koleżankami i kolegami. Zresztą pies to trącał.
Byłem też w szpitalu. Na oddziale chorób wewnętrznych. Większość sal przyprawiał mnie o mdłości - syf i malaria. Ludzie wyglądali jak w hospicjum a nie czekali na uleczenie. Przepadam za szpitalami, właściwie chyba za takim klimatem również, ale tylko jak siedzę w domu. Gdy jestem na miejscu ten wewnętrzny maczo gdzieś się ulatnia. Mój przystanek był na urologi i znalezienie tegoż oddziału było nie lada wyzwaniem. Oznaczenia (a raczej ich brak) żywcem zerżnięte z polskich dróg. Po kliku nerwowych rozmowach telefonicznych wreszcie dotarliśmy na miejsce. Korytarz i sale ładnie odmalowane, prawie nie czuć, że budynek ma z pięćset lat. Noo, może dopóki nie spojrzy się na odpadający balkon. Telewizor za 4 złote można oglądać przez trzy godziny. Szczerze? Spodziewałem się wyższej stawki. Ciekawe kiedy zaczną montować komputery z dostępem do szerokopasmowego Internetu w salach... Cztery łóżka z ładnym kocykami i całkiem bez przepełnienia.
A Justynka już jest zbyt długo chora...