sobota, 19 lipca 2008

coś takiego...

W zeszłym miesiącu był Bullitt a dzisiaj przyszła pora na kolejnego klasyka, czyli Vanishing Point. W rolę byłego kierowcy rajdowego wciela się Barry Newman. Kowalski otrzymuje zadanie dostarczenia pięknego białego Challengera (to dopiero muscle car, to V8) z Denver do San Francisco. Na moje oko to jakieś 1800 kilometrów. Niby nic, ale ma na to jedyne piętnaście godzin... Ucieka zatem nie tylko przed policją, ale również przed czasem. I na tym głównie opiera się fabułą tego dzieła. Przez niespełna półtorej godziny filmu ucieka przed glinami, w międzyczasie zabiera na pokład dwóch gejów, którzy rzekomo chcą go napaść i straszą pistoletem. Jako, że Kowalski to były policjant jedną ręką prowadzi a drugą pierze homo na kwaśne jabłko i wyrzuca za drzwi. Innym razem goła dziewczyna jeździ mu na motorze przed nosem, oferuje zabawę, jednak on jest nieugięty.
W pierwszej połowie filmu zacząłem się zastanawiać, który jest lepszy - Bullitt czy Vanishing Point. Na szczęście nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. Oba są bardzo dobre, jeśli ktoś lubuje się w samochodach. Natomiast ten drugi ma dosyć zaskakujące zakończenie. Nawet w najśmielszych oczekiwaniach nie sądziłem, że ta historia tak się zakończy. Godne kino...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz