niedziela, 24 sierpnia 2008

zobacz Koniu - tak też można.

Znalazłem wspaniałą alternatywę dla asfaltowej "czterdziestki", która jest nudna, nic się nie dzieje - przynajmniej wtedy, gdy jedzie się samemu. Jest jedno "ale" - trzeba mieć uniwersalny rower, "Merdium"(?) nie da rady. Na przykład taki:

Sam byłem w szoku, że to tyle kilometrów. Do mojego ulubionego torowiska w Miasteczku Sląskim jest jakieś 10, potem jeszcze trochę i wjeżdża się do lasu. Miałem zamiar dojechać do Kalet, ale coś mi się pokręciło i lekko się zagubiłem. Wszystkie alejki są prostopadłe i równoległe, więc po pewnym czasie już nie bardzo wiedziałem gdzie jestem. Wisiała nade mną perspektywa zagubienia się w nieznanym lesie, ale zasadniczo rozkoszowałem się jazdą po tych jakże cudownych drogach. Praktycznie przez cały czas podążałem szutrem i zacząłem się zastanawiać kto tam tyle tego nawiózł i po co. Zresztą to przecież nie powinno mieć dla mnie znaczenia skoro miło się jedzie. Na początku spotkałem jakichś ludzi, grzybiarzy czy kogoś. Później, w środku (por. obrazek) natknąłem się na drwali. którzy porządkowali ścięte drzewa. Widziałem też kilka ambon, ale udało mi się wspiąć tylko na jedną (była przy drodze), lecz widok niestety nie był zachwycający. O dziwo nie uświadczyłem sarny, ni dzika. Dziwne. Tylko jakieś świergoczące ptaki, których i tak nie widać. Po dość długiej jeździe zacząłem się martwić, gdzie ja w ogóle jestem. Zmysł orientacji kazał mi skręcić w lewo i po kilku kilometrach wyjechałem w końcu na jakąś drogę asfaltową. I domy w środku lasu. Podejrzewam, że to ta Mikołeska, bo nic innego w tej okolicy nie ma. Gdybym miał mapę z pewnością wiedziałbym gdzie dalej jechać a tak znów musiałem na ślepo, czyli prosto. Pojawił się szuter o identycznym kolorze jak w Dolomitach, ale to przecież tylko iluzja i odrzuciłem ją. I znów jakieś zabudowania w głuszy. Skojarzyły mi się z miejscówką dla świadków koronnych, którzy są ukrywani i mają nowe życie. Raczej tego nie sprawdzę, bo dotarcie ponownie w tamto miejsce graniczy z cudem. W końcu jakoś dotarłem do ulicy Leśnej. Stamtąd jeszcze ze 12 kilometrów do domu. Wychodzi na to, że w samym lesie przejechałem ponad 20 kilometrów, bo licznik w sumie po przyjechaniu do domu wskazywał 45.
Wycinek mapy, przedstawiającej obszar 16 kilometrów kwadratowych. Zielona kropka to miejsce, w którym jechałem do lasu.

Gdyby nie to, że zbliżał się ciemny wieczór jeździłbym jeszcze dłużej. Z pewnością tam wrócę. Pojeździłbyś ze mną Koniu, nie? Ale Ty wolisz być przegranym pingpongdziadem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz