czwartek, 9 października 2008

dzień pierwszy.

Pierwszy dzień w nowym miejscy zazwyczaj nie należy do najciekawszych. Pierwszy wykład z księdzem był radosny. Ma chłopaczyna poczucie humoru, ciekawe czy tak samo będzie się śmiał oceniając nasze eseje na koniec semestru. I broń Boże, żeby były napisane metodą "kopiuj-wklej". Oczywiście skończył przed czasem, bo to pierwszy raz i w dodatku na ósmą rano. Potem nastąpiło coś niespodziewanego. Wykład z ekscentrycznym profesorem doktorem habilitowanym Witoszem - prawo cywilne. Kazał schować "cholerne zeszyty" i zaczął obrażać dziewczęta, na szczęście nie imiennie. Potem wyraził swój negatywny stosunek do lubiących się uczyć, czyli "mróweczek". Potem jeszcze kilka razy obraził płeć piękną i kazał wyjść po trzydziestu minutach. Aha! Jeszcze zalecił czytanie kodeksu prawa cywilnego przed zaśnięciem, bo wychodzi taniej niż tabletki nasenne. Tym sposobem do następnych zajęć miałem trzy godziny przerwy. Pół godziny straciłem stojąc w kolejce do dziekanatu, bo przecież przy takiej liczbie studentów nie ma możliwości po prostu tam wejść do czego właściwie byłem przyzwyczajony. Stałem tam z przeświadczeniem, że marnuję czas, bo od pani przecież nic nowego się nie dowiem. Tak było w rzeczywistości. Kazała jechać do budynku N na drugiej stronie Katowic, by tam dowiedzieć się w jakiej jestem grupie językowej. Byłem w całkiem miłej, ale niektórzy zdecydowanie za często się odzywają i czuję się lekko zagubiony. A może w tym wieku to już trzeba tyle mówić... Chyba nie... Suma summarum nie było tragedii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz