niedziela, 19 października 2008

upragniony poniedziałek.

Jestem siódmą osobą w historii, która cieszy się z nadejścia poniedziałku. Już w piątek nie mogę się doczekać tego cudownego dnia, rozpoczynającego nowy wspaniały tydzień. Zapytacie dlaczego. Nie jestem skory do tworzenie peanów na swój temat, ale są ludzie (z wyżyn społecznych) których zdaniem studia dzienne i praca zarazem to przejaw ambicji. Ech, ci co mnie znają ze szkolnej ławki dobrze wiedzą, że wcale do przesadnie ambitnych nie należę a poprzednie zdanie do tego jakby się odnosi. Więc dlaczego zdecydowałem się pracować? Bo lubię pieniądze (nie tylko te czterocyfrowe sumy) i właściwie tylko dla nich jestem w stanie tyle poświęcić. A poświęcam, moim zdaniem, sporo, ale o tym za chwilę. Wypada teraz pokrótce przybliżyć na czym nieszczęsna praca polega. W założeniu miałem być kimś, kto po uprzednim poznaniu chęci nabywczej klienta, pakuje i waży pożądany przez niego przysmak. Nie brzmi to może zbyt zachęcająco, ale lepsze niż grabienie liści o piątej trzydzieści. Przyjąłem propozycję z małą nutką niechęci, która zazwyczaj występuje u mnie gdy zaczynam robić coś, co nie do końca służy przyjemności płynącej z wykonywania jakiejś czynności. Jak czas pokazał klientów w ciągu całego dnia jest mikroskopijna ilość. Aby zanadto nie oddać się nieodpartej potrzebie spróbowania każdego ze znajdujących się na stoisku artykułów, musiałem wymyślić inne absorbujące zajęcie. I znalazłem nieodłączny atrybut naszych czasów a mianowicie telefon komórkowy. Zgodnie z zasadą bezpieczny polak przed szkodą (czy jakoś tak) załadowałem sobie na kartę pamięci pokaźna ilość gier Java, które wbrew pozorom potrafią wciągnąć, w szczególności w takim nieszczęśliwym otoczeniu. Najpierw była gra w stylu Tetris, tyle, że z żywszymi kolorami, które zachęcają do bicia kolejnych rekordów. Później byłem developerem, który budował wieżowce - od 10 do 40 piętrowych. Nie wszystko zawsze szło tak jak powinno, ale zabawa była przednia. W międzyczasie (bo zawsze jest jakieś w międzyczasie) pozwalałem wziąć pokusie górę i okradałem, zaspokajając w ten sposób swoją ciekawość. Następnie przyszła kolej na grę jakoś związaną z moimi zainteresowaniami - robienie zdjęć rybkom pod wodą. Jakież to dziecinne... Ostatnia gra przerosła moje oczekiwania. Ping-pong na plaży. Coś nieprawdopodobnego. A bryza to chyba, kurde, ma nas gdzieś. W dodatku murzyn za przeciwnika. Widział ktoś kiedyś murzyna grającego w pingla? Porażka. Jednak we wszystkich tych przypadkach sprawdza się reguła "przy grze czas miło płynie".
Przejdę teraz do strat. Zajęte weekendy oczywiście najmocniej wpływają na moją osobowość, która w ciągu czasu wolnego (jeśli taki występuje) powinna się rozwijać. Wierzcie lub nie, ale mam tysiąc lepszych rzeczy do zrobienia w domu i na świeżym powietrzu. Co więcej, mógłbym budować piękną masę tłuszczową spożywając niezliczone ilości pokarmów, jakże ważną w zimowe wieczory. A kto najbardziej cierpi i to nie ze względu na niklową "biżuterię"? Oczywiście Justynka. Była już tak zdesperowana, że zdecydowała się wybrać do kina na sean, który zaczynał się o 21:45. W niedziele. Po całym dniu czytania debilnych tekstów na pedagogikę społeczną. Z tego nie mogło nic dobrego wyjść, dodające do tego mój poziom frustracji wywołanej marnowanie dnia w pracy. Eagle Eye mimo wszystko był filmem akcji, nawet trzymającym w napięciu, ale takie kino gorszej (moim zdaniem) klasy nie jest warte pieniędzy wydanych na bilet. "Na żądanie raz można" jak mawiał Leszek Górecki. Już trudno. Przynajmniej drogi o dwunastej w nocy są puste i miło się jedzie. Gdyby tylko moje auto było białe, byłbym niczym Kowalsky... Tyle, że lepszy, bo z kobietą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz