niedziela, 27 lipca 2008

durna historyjka.

Wstałem rano, bo tak wypada by mieć dłuższy dzień. Ponieważ śniadanie to podstawa dziennego żywienia zrobiłem sobie bułkę z ketchupem. Ale nie taką zwykłą, bo przecież nie było jej w chlebaku. Co zrobiłem, żeby zdobyć bułkę na śniadanie? Wstałem o 7:17, ubrałem się i umyłem zęby w taki sposób, że resztki pasty zostały mi na wardze, specjalnie jej nie spłukałem, żeby spotęgować wrażenie bycia zaspanym. Wtargnąłem do sklepu i biegiem w regały z pieczywem. Złapałem za bułę i do kasy. Ha, przecież zapomniałem się ubrać i stałem teraz przed kasjerką w slipkach. Wyjaśniłem jej, że pieniędzy oczywiście nie mam, ale przecież zna mnie, bo tu kupuję i płacę. Zapytałem, czy pozwoli zabrać mi ze sobą bułę a jak się ubiorę to wrócę z pieniędzmi i za nią zapłacę te marne 27 groszy. Zgodziła się, bo to dobra kobieta była. Naiwna dobra kobieta. Trzasnąłem drzwiami i czym prędzej do kuchni wbiegłem, by ukradzioną bułeczkę słodko przyprawić ketchupem, wzorem w kształcie serca zalanym morzem krwi. Oczywiście krwi w przenośni, bo to cały czas był ketchup. Zjadłem wypiek ze smakiem i przyprawą ubrudziłem sobie brodę. Przecież nie szkodzi, nie trzeba bez przerwy przeglądać się w lustrze. Noo, o uzębienie już nie zadbałem, bo przecież zrobiłem to przed śniadaniem i robienie tego w tak krótkim odstępie czasu mija się z celem. Następnie ubrałem obcisłe krótkie spodnie, wsadziłem za pas trójwarstwową chusteczkę higieniczną w cenie 57 groszy za paczkę. Koszuli nie odziałem, gdyż wszyscy mamy taki sam tors, poza tym na plaży też można sobie pooglądać, zatem nie ma się czego wstydzić. Zszedłem do piwnicy, wyciągnąłem rower i udałem się w kierunku gminy samodzielnej. Ludzie, którzy tam mieszkają są nieświadomi i śmiali się ze mnie, palcami wytykali. Albo nie widzieli gołej klaty, albo nie wiedzą, że jak z nosa leci to można sobie podetrzeć a nie wozić w tę i z powrotem. Na szczęście to nie był cel mojej podróży, więc czym prędzej opuściłem granicę tegoż miasta. A gdzie podążałem? Do zakładu pakowania jaj. Po drodze ktoś cieszył się hucznie ze swojej nowej żony. A co mnie to obchodzi? Niech radują się w sercach, ja nie mam ochoty tego słuchać. I nastąpi rozerwanie – ci, co się tak cieszą mają z tym problem. Nieważne. Jestem przed zakładem i myślę jak dostać się do środka. Wykluczając zatrudnienie pracownic miałem ze sobą 37 złotych, by przekupić stróża. Wziął bez pardonu i pozwolił mi się rozejrzeć po hali. Znalazłem składzik. Potrzebowałem dwie wytłaczanki, więc dla bezpieczeństwa wziąłem 7. Pan z budki tylko uśmiechnął się głupkowato i pomachał ręką na pożegnanie. Wokół nogi miałem oplątany sznur, którym teraz związałem to, do czego wkłada się jajka. Przywiązałem do sztycy i ciągnąc za sobą skierowałem się do sadu. Znów miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi, ale niestety była to nieprawda. Dotarłem do jabłonki i zerwałem 15 jabłek, które następnie umieściłem w wytłoczce. Związałem i zacząłem szukać gruszy, wiedziałem, że gdzieś kryje się pośród krzaków. Znalazłem taką trochę wysuszoną, ale 12 owoców wydała. Dołożyłem je do jabłek siedzących już w pojemniku. Wiem, że zostały jeszcze trzy miejsca bezpieczeństwa, w które mogę wsadzić kamienie, by dociążyć ładunek. Wtedy stało się coś dziwnego. Poczułem uderzenie w tył głowy i chyba straciłem przytomność, bo nie pamiętam co było dalej. Obudziłem się w swoim własnym łóżku. Zerwałem się na równe nogi, rozejrzałem po pokoju i na biurku zauważyłem wytłoczkę, którą wcześniej zapakowałem. Pospiesznie odpakowałem ją i zauważyłem, że jest tam 27 moich owoców. Uradowany wziąłem je na ręce i zacząłem podskakiwać. Mój wzrok zatrzymał się na zegarze, który wskazywał 5:47. To bardzo zły znak. Dał mi wiele do myślenia…

2 komentarze: