niedziela, 4 października 2009

zweitens.

Kiedy tydzień temu odebrałem telefon z zapytaniem o plenerową sesję ślubną moje serce zamarło... Zgodziłem się bez zastanowienia i dopiero jak odłożyłem słuchawkę zacząłem się martwić. Na szczęście spotkanie preselekcyjne rozwiało moje wątpliwości, odniosłem dodające otuchy wrażenie, iż Pan (już nie tak) Młody również jest dosyć sceptycznie do tegoż pleneru nastawiony. Tak czy owak nadszedł sądny dzień - niedziela, dokładnie trzy miesiące później po tym dniu. No co? Jedni robią dzień po a inni czekają na idealną pogodę nawet cały kwartał. Dni teraz coraz krótsze, więc zrywać się musiałem już o ósmej. Taka wczesna pora dla pracującego na popołudniowe zmiany to jak wyjść po bułki w waciaku a wrócić w podkoszulku. Czy jakoś tak... W każdym razie okazało się, że oprócz tego, że świeci słońce jest też bardzo wietrznie, co akurat sprzyjało Ich zamierzeniom. Po trzech godzinach w tym mrozie zaczęło się robić niebezpiecznie chłodno. I wcale nie chodzi o Pannę (już nie tak) Młodą, która to z gołymi ramionami biegała w ten ciepły lipco... październikowy dzień, ale o całą świtę zaangażowaną w to jakże skomplikowane przedsięwzięcie. Pobiegaliśmy jeszcze z misiami godzinkę i siup do wozu. Niemniej sesję można (ja też chyba mogę, nie?) zaliczyć do w miarę udanych. Teraz tylko czekamy któż pierwszy zgłosi się w przychodni po L4. Ja mogę poinformować, że o godzinie 21:08 miałem temperaturę ciała w okolicach 37,5°C. Ktoś da więcej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz