wtorek, 13 kwietnia 2010

legenda.

W tym (ul. Kochanowskiego) miejscu na poważniej zaczęła się moja przygoda z kolarstwem górskim. U pana o nieznanym nawet do teraz nazwisku kupiłem rower, który po prostu mi się podobał a niekoniecznie jest/był popularnej marki, choć mogłem wybrać po prostu Meridę. Skusiły mnie szesnastoszprychowe koła, która później okazały się największym przekleństwem. Ich wytrzymałość na wpływ sił wynikających ze zbyt szybkiego (w ich, tych kół, mniemaniu) najechania na jakąkolwiek przeszkodę była równa zeru i kończyło się to najprościej w świecie wyrwaniem szprychy z nypla. W szczęśliwych wypadkach udawało się dojechać do domu ze scentrowanym kołem i nieaktywnym hamulcem, w innych trzeba było rower prowadzić. Krew mnie zalewała, gdyż moje zdolności manualne oraz brak urządzeń technicznych uniemożliwiały mi własnoręczne usunięcie usterki a poza tym rower wciąż był na gwarancji, więc ani mi to w głowie było, by się tym samemu zajmować. Kłopot polegał na tym, że mój domu od głównej siedziby firmy RB Rowerek dzieli dosyć spora odległość, której niestety nie sposób pokonać pieszo pchając rower, w wyniku czego średnio raz na 10 dni musiałem go tam zawozić samochodem. Następnie czekałem kilka dni, dzwoniąc nader często celem dowiedzenia się "czy już zrobione?". Zazwyczaj oczywiście była jakaś wymówka, że to albo tamto i zamiast spokojnie jeździć siedziałem w domu, i zastanawiałem się kiedy odzyskam sprzęt, żebym znów mógł go uszkodzić. I tak wyglądała moja pętla. Tylko pory roku się zmieniały. W końcu poszedłem po rozum do głowy i złożyłem (a raczej powiedziałem z czego złożyć) nowe, porządne koła i do tej pory nie ma z nimi żadnego problemu. Z Katowic! Ale cały fenomen firmy Rowerek opiera się na wszechwiedzącym sprzedawcy, nie mylić z ekspertem, zwanym w pewnych kręgach Balayage. Pseudonim wziął się od tego czegoś co miał na głowie, popularnie zwanego fryzurą. Myślę, że tak naprawdę jest/był wspaniałym specjalistą ds. rowerowych i tylko przy nas udawał głupka, żeby nam nie było przykro, żebyśmy się nie czuli niedokształceni. Jego zapewnienia "to dobre jest" powodowały, że każdą część, którą proponował kupowałem w pełni szczęścia, iż mogę być jego klientem. Zresztą to hasło również przeszło do historii, choć niestety zostało niechybnie zastąpione przez inne wulgarne - nie będę przytaczał. Pewnego razu, w towarzystwie Czesława, weszliśmy do sklepu dokonać kolejnego znakomitego zakupu. Oczywiście w świetnym humorze przywitał nas pana Balayage. Nic nie zapowiadało dramatu jakim miał zaraz nastąpić. Było to ciepłą porą, na dworze bawiły się dzieci. Pech chciał, że przedmiotem ich hulanek stał się zsyp węgla do piwnicy, taki z metalowymi blachami na wierzchu. Kiedy sprzedawca usłyszał rumor dochodzący sprzed sklepu wstąpił w niego demon. Wydarł się na dzieci takim oto pytanio-rozkazem: "Nie masz co robić?! Na trampolinie se poskocz!". Nie ma sposobu by oddać prawdziwy charakter tego pana. Tracąc z nim kontakt poczułem jakbym stracił dobrego znajomego. Dziś postanowiłem coś w tej sprawie zrobić i pomimo iż, od dłuższego czasu zaopatruję się gdzie indziej, udałem się do Rowerka. Już późno a wciąż nie mogę wyjść z żalu, że nie spotkałem tam Balayage'a.
Gwoli ścisłości: bohaterem opowiadanka nie jest pan o nazwisku widniejącym na paragonie fiskalnym. Dziękuję, do widzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz