środa, 6 sierpnia 2008

wysysacz kóz.

Ja z Cz. (głupi zwyczaj nie pisania całego imienia, ale może sobie nie życzy, choć z drugiej strony i tak wiadomo o kogo chodzi a może sobie nie życzy) pijemy zawsze w tym samym miejscu. Pijemy źle brzmi, tak menelsko, ale przecież to tylko dodatek do jakże górnolotnych dyskusji. Miejsce regularnie uczęszczane od kliku miesięcy bez żadnych przykrych incydentów. Nie niszczymy przyrody (jamniczka też nie), raz tylko weszliśmy na teren prywatny, ale bez złych zamiarów. Wczoraj również byliśmy grzeczni. Mieliśmy chipsy z Biedronki, na których było napisane tortilla i były bardzo ostre, choć stopy nie parzyły. Mi trochę leciały z buzi, bo było bardzo wietrznie, ale kolega w akcie pokutnym zjadł jednego z ziemi. No nic, "posprzątalismy" i ruszyliśmy w stronę domu, gdyż w laciach zimno. Najspokojniej w świecie weszliśmy do mrocznego lasu, który nigdy wcześniej nie robił problemów. Musiał się zmówić z tym stworzeniem. Wyskoczyło znikąd, zawyło tak głośno, że aż ciarki po plecach mi przeszły wszerz. Widać jego ostre pazury, których na szczęście przeciwko nam nie użył. Uratowali nas jacyś ludzie, spowodowali, że chupacabra się przestraszała. Bo to najpewniej była chupacabra. Przyszła po nas aż z Ameryki Południowej. Pewnie żądała naszych kóz, ale ja chwile wcześniej smarkałem i te w chusteczce już zaschły. Może ich nie wyczuwa, a może lubi tylko organiczne chusteczki do nosa. Wiem tylko, że mieliśmy szczęście. Obawiam się jednak, iż skoro przybył aż zza Oceanu to tak łatwo nie odpuści.

1 komentarz: